Dawno temu w Bieszczadach i Beskidzie Niskim...
: 2013-07-16, 01:28
Muszę wrócić na właściwy tor dyskusji na tym to forum górskim, więc postanowiłem sobie krótką relację na rozgrzewkę strzelić.
Właściwie nie było to aż tak bardzo dawno, bo minionej zimy. Planów na Sylwestra żadnych nie miałem, stwierdziłem, że w ostateczności w Tatry sam pojadę i powitam Nowy Rok w Pięciu Stawach. Na szczęście tak się nie stało i w ostatniej chwili udało mi się załapać, na najlepszy do tamtej pory dla mnie wyjazd górski.
Tak też 28.12.2012 roku, wczesnym rankiem odpaliłem swoją maszynę i ruszyłem w stronę Bieszczad. Jakoś koło 9:00 rano dotarłem do schroniska w Komańczy, tam akurat 3 osobowa ekipa wychodziła już w góry, więc w biegu załapałem się na pierwszą tego wyjazdu wycieczkę. Szybciutko na PKS i jedziemy do miejscowości Szczawne.
Zwiedzamy dawną cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Zaśnięcia Matki Boskiej i ruszamy przez jakieś chaszcze na szlak właściwy czyli chyba czarny w stronę Rzepedki.
Pogoda z minuty na minutę coraz mniej nam sprzyja, ale co tam, dla mnie na dzień rozgrzewkowy było w sam raz. Najpierw po betonowych płytach, potem już na normalnym górskim szlaku. Widoki z pewnością byłyby stamtąd piękne, gdyby nie ta pogoda, no ale było jak było. W dodatku jeszcze się zgubiliśmy w okolicach jakiegoś wyciągu narciarskiego, widoczność fatalna to i orientacja kiepska. Przeszliśmy sporo dalej niż trzeba było. Musieliśmy się wracać, ale w końcu ukryty skręt szlaku udało nam się odnaleźć. Po drodze znaleźliśmy jeszcze wkrętarkę Black & Decker w dodatku z akumulatorem na chodzie. Po tych atrakcjach wrąbaliśmy się w niezły las, tak wody ze śniegiem po kostki, ale jakoś go sforsowaliśmy...
W tej chatce urządzamy sobie piknik, swoją drogą całkiem fajna chata, w dodatku wyposażona, jakiś piecyk tam był, stół, ławeczka, półki i u góry nawet niezła antresola Naszym celem był jednak powrót pieszo do Komańczy, w ogóle co to za pomysł, przejechać się gdzieś PKS'em, żeby wrócić z buta w to samo miejsce...
Udaje nam się dojść do czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego, tam dopiero zaczęło się co nieco przejaśniać, aha no i wcześniej udało nam się jeszcze dwa razy zgubić, zanim znaleźliśmy ten szlak.
Przy Kamieniu jak sama nazwa wskazuje występowały nawet jakieś skałki, z tego co pamiętam było ich tam dosyć sporo. Skończył się w końcu ten las więc szło się fajnie.
Szliśmy sobie przez urokliwe polanki, a pogoda coraz bardziej dopisywała...
Minęliśmy jeszcze kolejny szczyt Wahalowski Wierch, potem już tylko rzut beretem i z powrotem w lesie. Powrót bez większej historii do schroniska w Komańczy, tym razem już się nigdzie nie zgubiliśmy.
W schronisku pojedliśmy, przebraliśmy się w coś suchego i wybraliśmy się jeszcze zwiedzać po ciemku tunel w Łupkowie.
Tam nas nieźle wypiździało, ale było fajnie, ciekawa przygoda nie powiem. Tak oto pierwszy dzień się skończył, pomimo niepogody można go uznać za bardzo udany i w pełni wykorzystany.
Wieczorem dołącza do nas jeszcze dwójka osobników więc jest nas już sześcioro. Zrobiło się bardzo wesoło, aż chyba za wesoło, bo rano o 6:30 wychodzimy z Adrianem przed schronisko pożegnać resztę ekipy, bo my chyba nie do końca jeszcze byliśmy w stanie jechać gdziekolwiek. Tak też oni w czwórkę pojechali, a my wróciliśmy do schroniska na krótką drzemkę, śniadanko i tak czekaliśmy nie wiadomo na co. Po 9:00 stwierdzam, że już możemy jechać... to pojechaliśmy. Ten podział okazał się bardzo dobrym rozwiązaniem, bo pojechaliśmy dalej niż pierwsza ekipa i mieliśmy dzięki temu samochody rozstawione na końcach szlaków. Po drodze mieliśmy się tylko wymienić kluczykami i sprawa załatwiona, no ale wyszło trochę inaczej...
Docieramy z małymi kłopotami na Przełęcz Wyżnią, kłopotami, gdyż opony zimowe nie najlepiej sprawują się pod górkę na lodzie. No ale daliśmy radę, wysiadamy po 10:00 z samochodu a tam pogoda bajeczna.
Dłuższe przygotowania na parkingu i atakujemy żółtym Chatkę Puchatka.
Gorąco strasznie, szło się nam nie najlepiej w tym upale, ale widoki wynagradzały wszystko.
Docieramy do Chatki, tam krótka przerwa, bo cały czas chcieliśmy nadgonić te 3 stracone godziny, żeby wrócić mniej więcej o tej samej porze na wieczór do schroniska, a być może i razem. W schronisku klimat nie z tej bajki, cokolwiek to dla kogo znaczy Mi się podobało... Wychodzimy na zewnątrz i focimy.
Aż tu nagle szok Co jak co ale tego to się w Bieszczadach nie spodziewaliśmy. Szczególnie ja, pierwszy raz w Bieszczadach, to nie wiedziałem co tam można zobaczyć, a tu taka niespodzianka. Cieszyłem się jak dziecko.
No nic pooglądaliśmy i poszliśmy dalej czerwonym w stronę Osadzkiego Wierchu, tempo było błyskawiczne wręcz, bo trzeba przecież nadgonić. To goniliśmy. Na Osadzkim widoki nadal znakomite.
Tam też zaczęliśmy się zastanawiać, czy warto się spieszyć, bo reszta już dawno powinna tu być a ich dalej nie ma, więc postanowiliśmy trochę zwolnić, a nawet bardzo, baczniej przyglądając się temu co dookoła.
W ogóle cała ta sytuacja zaczęła nam się nie podobać, coś tu nie gra, gdzie oni są. Zaczęliśmy się obawiać, że oni zmienili plany i pojechali całkiem gdzie indziej i nie będziemy mieli czym wracać. Mówimy sobie jeszcze 15 minut i dzwonimy. Ludzi tam było pełno, momentami przypominało nam to mijankę na Orlej, dosłownie trzeba było czekać, aż przejdą Ci z przeciwka, żeby w ogóle móc iść dalej. Po telefonie, że oni jednak idą, tylko tak wolno, te mijanki były nam na rękę.
Przed samą Przełęczą Orłowicza w końcu są, mijamy się, wymieniamy kluczykami. Z racji tego, że jesteśmy już prawie przy końcu szlaku, wpadamy na genialny pomysł, tylko niestety 20 minut za późno i zamiast już na spokojnie dojść do końca to pobiegliśmy wręcz dalej. Mianowicie wpadliśmy na pomysł, że może zdążymy zejść na parking w Smereku i jeszcze podjechać autem na Przełęcz Wyżnią i zdążyć jeszcze raz wejść do Chatki Puchatka na zachód słońca...
Na Smereku dosłownie 5 minut przerwy i szybkim tempem czerwonym na dół do lasu.
W lesie jeszcze jakaś ładna wiatka więc wykorzystaliśmy ją na przerwę, po czym doszliśmy do parkingu i pojechaliśmy z powrotem na Przełęcz Wyżnią. Brakło nam właśnie 20 minut, bo jak dojechaliśmy, to dzwoniliśmy do reszty, a tu zonk. Oni nawet jeszcze nie doszli do Chatki i zachód ich zastał trochę wcześniej. Piździało znów niemiłosiernie, tak też czekaliśmy w samochodzie dobre 1,5 godziny, aż reszta zejdzie, wychodząc co jakiś czas i fotografując okolice przełęczy.
Ogólnie dzień był piękny i udany. Jak mam być szczery to była jedna z najlepszych wycieczek w moim życiu, nie wiem dokładnie czemu, ale był to po prostu idealny dzień w górach.
Jak reszta już wróciła to udaliśmy się do Cisnej do tej knajpy o której Lucyna ostatnio gdzieś wspominała, najedliśmy się do syta i wróciliśmy do Komańczy.
Po długich wieczornych obradach, postanowiliśmy gdzie pójdziemy na dzień następny. Tak Bukowe Berdo i Tarnica. Miało być szybko i przyjemnie, a znów było jak było... Pojechaliśmy tym razem do Widełek.
W ogóle cała wyjątkowość tego wyjazdu to polegała na tym, że z tej Komańczy codziennie trzeba było dojeżdżać autem 50-60 km do jakiekolwiek szlaku i potem tyle też wracać. Mi to tam w sumie nie przeszkadzało, a nawet mi się spodobało. Dlatego tak, bo ciężko znaleźć noclegi w Bieszczadach dla 7 osób na tydzień czy dwa przed Sylwestrem. Trochę się więc nacierpieliśmy ale było warto.
Rozstawiliśmy znów samochody na dwóch parkingach jeden w Widełkach, drugi w Ustrzykach i mieliśmy sobie wejść przez Bukowe na Tarnicę i zejść czerwonym do Ustrzyk.
W tej wiacie zameldowaliśmy się grubo przed czasem. Optymistycznie nastawieni wychodzimy z lasu, a tam szok. Totalny huragan, ledwo się iść dało. Szliśmy więc powoli, za to widoki bardzo ładne.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy a praktycznie w ogóle się nie przesuwaliśmy, niektórych przewracało ale szliśmy i tego się trzymaliśmy, że idziemy. Byle do przodu jak to się mówi.
Ten wiatr tak dawał, że oddychać się nie dało, w sumie to mi się wydawało, że idziemy w miarę normalnie i że bez problemu to przejdziemy, no ale tak mi się tylko wydawało. Kawałek drzewek to była ulga dla wszystkiego, bo w otwartym terenie nie dało się wysiedzieć ani minuty.
Okazało się nagle, że już grubo po 14:00 a my nawet nie dotarliśmy do ostatniego wierzchołka Krzemienia. Nie wiem ile nam ta trasa zajęła, bo wg mapy ten odcinek co przeszliśmy to było jakieś 4 godziny, a my szliśmy już prawie 7, a po wyjściu z lasu byliśmy pół godziny do przodu. Zarządziliśmy niejednomyślnie odwrót. Z powrotem szło się o wiele szybciej, lepiej i przyjemniej, bo wiatr dawał w plecy, więc przesuwaliśmy się teraz bardzo szybko.
W pewnej chwili zaczęliśmy celowo zwalniać, bo pomyśleliśmy, że skoro już i tak zaraz zrobi się ciemno, a idzie nam dobrze, to przed samym lasem wypadałoby jeszcze zachód słońca zaliczyć. Poczekaliśmy 20 minut na niego, na rozstaju szlaków, gdzie odchodzi żółty szlak na Muczne.
Potem już tylko ostatnia krótka prosta do lasu, po drodze jeszcze oczywiście parę zdjęć.
I w ciemnościach powrót lasem do Widełek. Pomimo wycofu kolejny dzień można było zaliczyć do bardzo udanych.
Następny dzień miał być szybki i spokojny w końcu wieczorem będziemy witać Nowy Rok. Tym razem wyszło wszystko zgodnie z planem. Wieczorem wprawdzie dotarła do nas jeszcze jedna osoba, więc trochę się zasiedzieliśmy, ale rano nie było najgorzej. Krótką trasę przejść się udało, a po niej jeszcze spokojnie szło zakupy zrobić. Tym razem padło na Połoninę Caryńską. Wyjechaliśmy jak zwykle rano, tym razem na Przełęcz Wyżniańską, stamtąd zielonym szlakiem udaliśmy się do góry.
Szybko udało mi się dotrzeć na grań, ale znów cholernie wiało, ale nie aż tak jak dzień wcześniej, zszedłem więc trochę poniżej i spokojnie dało się tam czekać na resztę.
Jak wszyscy doszli to udaliśmy się najpierw w lewo na najwyższy wierzchołek.
Potem zaś z powrotem, niektórzy zeszli sobie już na dół, dołączyli do nas za to inni, którzy byli jeszcze wcześniej na Rawkach i poszliśmy w prawo na najwyższy wierzchołek.
Widoczność tego dnia może powalająca nie była, ale przynajmniej się przespacerowaliśmy, słońce w sumie świeciło, tylko ten wiatr wszystko unosił w powietrzu i tak nie do końca przyjemnie było. Tak czy tak rozgrzewka przed noworoczną zabawą była jak znalazł
Zabawy może nie będę opisywał, bo to mało istotne, po krótce powiem, że właściciele spisali się na medal i było po prostu genialnie. Rano wstaliśmy i niestety czas wracać do domu. Ja w sumie miałem w planach jeszcze pojechać gdzieś w góry, albo gdybym miał z kim to bym tam został, bo miałem jeszcze tydzień urlopu. Samemu mi się jednak nie chciało tam włóczyć, więc wróciłem ze wszystkimi. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Nowym Żmigrodzie, ja to właściwie w jakiejś wiosce Podgóry, bo wjechałem autem jak najdalej się dało. No i w 30 minut niespełna dotarliśmy do okolicznego nawet bardzo widokowego szczytu o nazwie Grzywacka Góra.
Tam poświętowaliśmy jeszcze Nowy Rok dobrą godzinę i zeszliśmy z powrotem tą samą droga do samochodów, po czym każdy rozjechał się w swoją stronę.
Dla mnie to była naprawdę wyjątkowa wycieczka, nie wiem, może też dlatego, że pierwszy raz tak długo w górach byłem, codziennie po nich chodząc. W dodatku po raz pierwszy zobaczyłem Bieszczady, no i te codzienne zwariowane dojeżdżanie na szlak też będę miło wspominał. Ja tam się staram w życiu ze wszystkiego jak najwięcej pozytywnego wyciągać i czasem minusy potrafią się dla mnie przerodzić w plusy.
Dziękuje za uwagę.
Właściwie nie było to aż tak bardzo dawno, bo minionej zimy. Planów na Sylwestra żadnych nie miałem, stwierdziłem, że w ostateczności w Tatry sam pojadę i powitam Nowy Rok w Pięciu Stawach. Na szczęście tak się nie stało i w ostatniej chwili udało mi się załapać, na najlepszy do tamtej pory dla mnie wyjazd górski.
Tak też 28.12.2012 roku, wczesnym rankiem odpaliłem swoją maszynę i ruszyłem w stronę Bieszczad. Jakoś koło 9:00 rano dotarłem do schroniska w Komańczy, tam akurat 3 osobowa ekipa wychodziła już w góry, więc w biegu załapałem się na pierwszą tego wyjazdu wycieczkę. Szybciutko na PKS i jedziemy do miejscowości Szczawne.
Zwiedzamy dawną cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Zaśnięcia Matki Boskiej i ruszamy przez jakieś chaszcze na szlak właściwy czyli chyba czarny w stronę Rzepedki.
Pogoda z minuty na minutę coraz mniej nam sprzyja, ale co tam, dla mnie na dzień rozgrzewkowy było w sam raz. Najpierw po betonowych płytach, potem już na normalnym górskim szlaku. Widoki z pewnością byłyby stamtąd piękne, gdyby nie ta pogoda, no ale było jak było. W dodatku jeszcze się zgubiliśmy w okolicach jakiegoś wyciągu narciarskiego, widoczność fatalna to i orientacja kiepska. Przeszliśmy sporo dalej niż trzeba było. Musieliśmy się wracać, ale w końcu ukryty skręt szlaku udało nam się odnaleźć. Po drodze znaleźliśmy jeszcze wkrętarkę Black & Decker w dodatku z akumulatorem na chodzie. Po tych atrakcjach wrąbaliśmy się w niezły las, tak wody ze śniegiem po kostki, ale jakoś go sforsowaliśmy...
W tej chatce urządzamy sobie piknik, swoją drogą całkiem fajna chata, w dodatku wyposażona, jakiś piecyk tam był, stół, ławeczka, półki i u góry nawet niezła antresola Naszym celem był jednak powrót pieszo do Komańczy, w ogóle co to za pomysł, przejechać się gdzieś PKS'em, żeby wrócić z buta w to samo miejsce...
Udaje nam się dojść do czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego, tam dopiero zaczęło się co nieco przejaśniać, aha no i wcześniej udało nam się jeszcze dwa razy zgubić, zanim znaleźliśmy ten szlak.
Przy Kamieniu jak sama nazwa wskazuje występowały nawet jakieś skałki, z tego co pamiętam było ich tam dosyć sporo. Skończył się w końcu ten las więc szło się fajnie.
Szliśmy sobie przez urokliwe polanki, a pogoda coraz bardziej dopisywała...
Minęliśmy jeszcze kolejny szczyt Wahalowski Wierch, potem już tylko rzut beretem i z powrotem w lesie. Powrót bez większej historii do schroniska w Komańczy, tym razem już się nigdzie nie zgubiliśmy.
W schronisku pojedliśmy, przebraliśmy się w coś suchego i wybraliśmy się jeszcze zwiedzać po ciemku tunel w Łupkowie.
Tam nas nieźle wypiździało, ale było fajnie, ciekawa przygoda nie powiem. Tak oto pierwszy dzień się skończył, pomimo niepogody można go uznać za bardzo udany i w pełni wykorzystany.
Wieczorem dołącza do nas jeszcze dwójka osobników więc jest nas już sześcioro. Zrobiło się bardzo wesoło, aż chyba za wesoło, bo rano o 6:30 wychodzimy z Adrianem przed schronisko pożegnać resztę ekipy, bo my chyba nie do końca jeszcze byliśmy w stanie jechać gdziekolwiek. Tak też oni w czwórkę pojechali, a my wróciliśmy do schroniska na krótką drzemkę, śniadanko i tak czekaliśmy nie wiadomo na co. Po 9:00 stwierdzam, że już możemy jechać... to pojechaliśmy. Ten podział okazał się bardzo dobrym rozwiązaniem, bo pojechaliśmy dalej niż pierwsza ekipa i mieliśmy dzięki temu samochody rozstawione na końcach szlaków. Po drodze mieliśmy się tylko wymienić kluczykami i sprawa załatwiona, no ale wyszło trochę inaczej...
Docieramy z małymi kłopotami na Przełęcz Wyżnią, kłopotami, gdyż opony zimowe nie najlepiej sprawują się pod górkę na lodzie. No ale daliśmy radę, wysiadamy po 10:00 z samochodu a tam pogoda bajeczna.
Dłuższe przygotowania na parkingu i atakujemy żółtym Chatkę Puchatka.
Gorąco strasznie, szło się nam nie najlepiej w tym upale, ale widoki wynagradzały wszystko.
Docieramy do Chatki, tam krótka przerwa, bo cały czas chcieliśmy nadgonić te 3 stracone godziny, żeby wrócić mniej więcej o tej samej porze na wieczór do schroniska, a być może i razem. W schronisku klimat nie z tej bajki, cokolwiek to dla kogo znaczy Mi się podobało... Wychodzimy na zewnątrz i focimy.
Aż tu nagle szok Co jak co ale tego to się w Bieszczadach nie spodziewaliśmy. Szczególnie ja, pierwszy raz w Bieszczadach, to nie wiedziałem co tam można zobaczyć, a tu taka niespodzianka. Cieszyłem się jak dziecko.
No nic pooglądaliśmy i poszliśmy dalej czerwonym w stronę Osadzkiego Wierchu, tempo było błyskawiczne wręcz, bo trzeba przecież nadgonić. To goniliśmy. Na Osadzkim widoki nadal znakomite.
Tam też zaczęliśmy się zastanawiać, czy warto się spieszyć, bo reszta już dawno powinna tu być a ich dalej nie ma, więc postanowiliśmy trochę zwolnić, a nawet bardzo, baczniej przyglądając się temu co dookoła.
W ogóle cała ta sytuacja zaczęła nam się nie podobać, coś tu nie gra, gdzie oni są. Zaczęliśmy się obawiać, że oni zmienili plany i pojechali całkiem gdzie indziej i nie będziemy mieli czym wracać. Mówimy sobie jeszcze 15 minut i dzwonimy. Ludzi tam było pełno, momentami przypominało nam to mijankę na Orlej, dosłownie trzeba było czekać, aż przejdą Ci z przeciwka, żeby w ogóle móc iść dalej. Po telefonie, że oni jednak idą, tylko tak wolno, te mijanki były nam na rękę.
Przed samą Przełęczą Orłowicza w końcu są, mijamy się, wymieniamy kluczykami. Z racji tego, że jesteśmy już prawie przy końcu szlaku, wpadamy na genialny pomysł, tylko niestety 20 minut za późno i zamiast już na spokojnie dojść do końca to pobiegliśmy wręcz dalej. Mianowicie wpadliśmy na pomysł, że może zdążymy zejść na parking w Smereku i jeszcze podjechać autem na Przełęcz Wyżnią i zdążyć jeszcze raz wejść do Chatki Puchatka na zachód słońca...
Na Smereku dosłownie 5 minut przerwy i szybkim tempem czerwonym na dół do lasu.
W lesie jeszcze jakaś ładna wiatka więc wykorzystaliśmy ją na przerwę, po czym doszliśmy do parkingu i pojechaliśmy z powrotem na Przełęcz Wyżnią. Brakło nam właśnie 20 minut, bo jak dojechaliśmy, to dzwoniliśmy do reszty, a tu zonk. Oni nawet jeszcze nie doszli do Chatki i zachód ich zastał trochę wcześniej. Piździało znów niemiłosiernie, tak też czekaliśmy w samochodzie dobre 1,5 godziny, aż reszta zejdzie, wychodząc co jakiś czas i fotografując okolice przełęczy.
Ogólnie dzień był piękny i udany. Jak mam być szczery to była jedna z najlepszych wycieczek w moim życiu, nie wiem dokładnie czemu, ale był to po prostu idealny dzień w górach.
Jak reszta już wróciła to udaliśmy się do Cisnej do tej knajpy o której Lucyna ostatnio gdzieś wspominała, najedliśmy się do syta i wróciliśmy do Komańczy.
Po długich wieczornych obradach, postanowiliśmy gdzie pójdziemy na dzień następny. Tak Bukowe Berdo i Tarnica. Miało być szybko i przyjemnie, a znów było jak było... Pojechaliśmy tym razem do Widełek.
W ogóle cała wyjątkowość tego wyjazdu to polegała na tym, że z tej Komańczy codziennie trzeba było dojeżdżać autem 50-60 km do jakiekolwiek szlaku i potem tyle też wracać. Mi to tam w sumie nie przeszkadzało, a nawet mi się spodobało. Dlatego tak, bo ciężko znaleźć noclegi w Bieszczadach dla 7 osób na tydzień czy dwa przed Sylwestrem. Trochę się więc nacierpieliśmy ale było warto.
Rozstawiliśmy znów samochody na dwóch parkingach jeden w Widełkach, drugi w Ustrzykach i mieliśmy sobie wejść przez Bukowe na Tarnicę i zejść czerwonym do Ustrzyk.
W tej wiacie zameldowaliśmy się grubo przed czasem. Optymistycznie nastawieni wychodzimy z lasu, a tam szok. Totalny huragan, ledwo się iść dało. Szliśmy więc powoli, za to widoki bardzo ładne.
Szliśmy, szliśmy i szliśmy a praktycznie w ogóle się nie przesuwaliśmy, niektórych przewracało ale szliśmy i tego się trzymaliśmy, że idziemy. Byle do przodu jak to się mówi.
Ten wiatr tak dawał, że oddychać się nie dało, w sumie to mi się wydawało, że idziemy w miarę normalnie i że bez problemu to przejdziemy, no ale tak mi się tylko wydawało. Kawałek drzewek to była ulga dla wszystkiego, bo w otwartym terenie nie dało się wysiedzieć ani minuty.
Okazało się nagle, że już grubo po 14:00 a my nawet nie dotarliśmy do ostatniego wierzchołka Krzemienia. Nie wiem ile nam ta trasa zajęła, bo wg mapy ten odcinek co przeszliśmy to było jakieś 4 godziny, a my szliśmy już prawie 7, a po wyjściu z lasu byliśmy pół godziny do przodu. Zarządziliśmy niejednomyślnie odwrót. Z powrotem szło się o wiele szybciej, lepiej i przyjemniej, bo wiatr dawał w plecy, więc przesuwaliśmy się teraz bardzo szybko.
W pewnej chwili zaczęliśmy celowo zwalniać, bo pomyśleliśmy, że skoro już i tak zaraz zrobi się ciemno, a idzie nam dobrze, to przed samym lasem wypadałoby jeszcze zachód słońca zaliczyć. Poczekaliśmy 20 minut na niego, na rozstaju szlaków, gdzie odchodzi żółty szlak na Muczne.
Potem już tylko ostatnia krótka prosta do lasu, po drodze jeszcze oczywiście parę zdjęć.
I w ciemnościach powrót lasem do Widełek. Pomimo wycofu kolejny dzień można było zaliczyć do bardzo udanych.
Następny dzień miał być szybki i spokojny w końcu wieczorem będziemy witać Nowy Rok. Tym razem wyszło wszystko zgodnie z planem. Wieczorem wprawdzie dotarła do nas jeszcze jedna osoba, więc trochę się zasiedzieliśmy, ale rano nie było najgorzej. Krótką trasę przejść się udało, a po niej jeszcze spokojnie szło zakupy zrobić. Tym razem padło na Połoninę Caryńską. Wyjechaliśmy jak zwykle rano, tym razem na Przełęcz Wyżniańską, stamtąd zielonym szlakiem udaliśmy się do góry.
Szybko udało mi się dotrzeć na grań, ale znów cholernie wiało, ale nie aż tak jak dzień wcześniej, zszedłem więc trochę poniżej i spokojnie dało się tam czekać na resztę.
Jak wszyscy doszli to udaliśmy się najpierw w lewo na najwyższy wierzchołek.
Potem zaś z powrotem, niektórzy zeszli sobie już na dół, dołączyli do nas za to inni, którzy byli jeszcze wcześniej na Rawkach i poszliśmy w prawo na najwyższy wierzchołek.
Widoczność tego dnia może powalająca nie była, ale przynajmniej się przespacerowaliśmy, słońce w sumie świeciło, tylko ten wiatr wszystko unosił w powietrzu i tak nie do końca przyjemnie było. Tak czy tak rozgrzewka przed noworoczną zabawą była jak znalazł
Zabawy może nie będę opisywał, bo to mało istotne, po krótce powiem, że właściciele spisali się na medal i było po prostu genialnie. Rano wstaliśmy i niestety czas wracać do domu. Ja w sumie miałem w planach jeszcze pojechać gdzieś w góry, albo gdybym miał z kim to bym tam został, bo miałem jeszcze tydzień urlopu. Samemu mi się jednak nie chciało tam włóczyć, więc wróciłem ze wszystkimi. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Nowym Żmigrodzie, ja to właściwie w jakiejś wiosce Podgóry, bo wjechałem autem jak najdalej się dało. No i w 30 minut niespełna dotarliśmy do okolicznego nawet bardzo widokowego szczytu o nazwie Grzywacka Góra.
Tam poświętowaliśmy jeszcze Nowy Rok dobrą godzinę i zeszliśmy z powrotem tą samą droga do samochodów, po czym każdy rozjechał się w swoją stronę.
Dla mnie to była naprawdę wyjątkowa wycieczka, nie wiem, może też dlatego, że pierwszy raz tak długo w górach byłem, codziennie po nich chodząc. W dodatku po raz pierwszy zobaczyłem Bieszczady, no i te codzienne zwariowane dojeżdżanie na szlak też będę miło wspominał. Ja tam się staram w życiu ze wszystkiego jak najwięcej pozytywnego wyciągać i czasem minusy potrafią się dla mnie przerodzić w plusy.
Dziękuje za uwagę.