Czas dokończyć tą relację, trochę się przeciągnęło niestety, ale to już koniec zanudzania...
Wyspaliśmy się w jakichś krzakach, było ciepło i przyjemnie...
Żeby nie było tak zostawiliśmy miejsce po sobie...
Po czym, ruszyliśmy dalej, zielonym szlakiem do Ochotnicy Dolnej z nadzieją, że będzie tam jakiś sklep, to była niedziela, więc mogło być ciężko...
Potem pięknie co jakiś czas wyłaniały się Tatry...
Później takie tam różne widoczki, coraz cieplej, zapasy się się skończyły i jedyna nadzieja w tym sklepie...
Pierwszy sklep mijamy jeszcze na jakiejś uliczce wiejskiej dochodzącej do głównej drogi. Ponoć otwarty od 10:00 czy od 12:00 już nie pamiętam. W każdym razie byliśmy tam 30 minut wcześniej i wątpliwie to wyglądało, żeby mieli go otworzyć, więc poszliśmy dalej do centrum...
Na szczęście wyszliśmy na główną drogę centralnie na stację benzynową, która była dosyć dobrze zaopatrzona i dosyć tanio tam było jak na stację benzynową. Pobliskie sklepy i tak były zamknięte. Zrobiliśmy zapasy. Piwa oczywiście też, usiedliśmy nad rzeką i chyba z 1,5 godziny tam siedzą po cztery obaliliśmy...
Niby tak przy ulicy, domy wszędzie, okolica nie jakaś mega ciekawa, ale siedziało się tam tak przyjemnie i za cholerę nie chciało się już nigdzie dalej iść...
W końcu jednak się zmobilizowaliśmy i ruszyliśmy zielonym szlakiem na Lubań. Nie powiem, bardzo stromy to szlak, chociaż ja akurat byłem w formie, więc fajnie i szybko zdobywając wysokość mi się szło...
Docieramy na grań.
I już do głównego czerwonego szlaku na Lubań i słychać już w sumie z 30 minut wcześniej pierwsze grzmoty, gdzieś w oddali. Sama burza nas w sumie ominęła, ale ulewa niestety nie. Na szczęście trwała ona raptem 15 minut i znów wyszło słońce. Więc bardzo szybko wyschnęliśmy, właściwie to już przed szczytem byliśmy prawie całkiem wyschnięci...
W drodze na szczyt jeszcze kilka fotek.
Potem już z wieży. Widoczność taka sobie, ale coś tam było widać i sporo czasu tam spędziliśmy, tzn. pod wieżą na ławce więcej.
I rozmyślaliśmy co dalej, bo ogólnie w planie to nie był ostatni dzień wycieczki i na tamtą chwilę też jeszcze nie. Bo miały być jeszcze Pieniny...
Z racji tego, że póki co w planach jeszcze były Pieniny to schodzimy sobie niebieskim szlakiem przez Wdżar do głównej drogi, która potem okazała się dla nas straszną męką...
Gdzieś tak w połowie, no może nawet dalej, już prawie przy końcu szlaku i dojścia do drogi głównej Rafał oznajmił, że jednak w Pieniny nie idzie. Bo nabawił się takiej dziwnej, nieprzyjemnej kontuzji...
Nic poważnego, ale faktycznie musiało boleć i miłe nie być...
Tylko byliśmy w takim głupim punkcie i o późnej godzinie i jedyne co nam pozostało to zasuwać tą główną drogą jakieś 9 czy 10 km z buta do Krościenka... Dłużyło się to wtedy niesamowicie... Mi już samemu przy końcu się odechciewało...
Była też niedziela już późno dosyć, więc też nie wiedzieliśmy czy nie będzie problemu z noclegiem. Na szczęście przed Krościenkiem i stacja się znalazła, niestety z wyborem chyba tylko dwóch rodzai piw alkoholowych. Więc kupiłem Heinekena, Rafał jakieś od Mnichów z Klasztoru, już nie pamiętam co to było.
Potem też bardzo szybko udało nam się znaleźć nocleg, bo był numer telefonu na kamienicy podany i w tejże też kamienicy dostaliśmy nocleg za 40 zł, więc i cena przystępna. Przespaliśmy się i rano od razu o 8:00 wracaliśmy do domu. Najpierw busem do Krakowa, a potem z Krakowa do Tychów.
I to by było na tyle tej gorczańskiej przygody. Szkoda tylko, że tych Pienin się nie udało przejść, bo w poniedziałek pogoda też była zacna i pewnie byłoby fajnie, ale nie ma co narzekać i tak piękna przygoda to była...