Bieszczady są upalne. I zielone. I autostopowe.
Poranki w Chatce na Końcu Świata w Starym Łupkowie kojarzą mi się zawsze z ładną pogodą. Tak było i tym razem - za oknami niebo bez jednej chmurki, słońce już zaczyna smażyć...
O dziwo, wszyscy nocni imprezowicze już są na nogach. Mnie się nie chce wstawać, dwukrotnie przestawiam budzik, mimo, iż wiem, że plan na pół dzisiejszego dnia jest dość napięty. Chcę zdążyć na pociąg, a trasy jest sporo do przejścia. Liczę jednak, że uda mi się złapać jakieś podwózki...
Towarzystwo zasiadło do śniadania .
Dzielnie odrzucam propozycję wspólnej konsumpcji Baczewskiego (swoją drogą wyjątkowo mi ta wódka nie smakuje). Gdybym jednak zmienił zdanie, to dostaję ofertę samochodowego powrotu aż do domu w kolejny dzień - tyle, że ja wracać jeszcze nie mam zamiaru. Ekipa, która wczoraj rozpaliła ognisko, chce dziś iść aż do Balnicy górami i także proponują, abym się do nich dołączył, a ja znowu muszę odmówić...
Pojawił się gość - chudy i umięśniony Słowak na rowerze. Biega wokół chatki lekko zszokowany i strzela kolejne zdjęcia smartfonem. Potem uwiecznia siebie w różnych pozach. Wreszcie smaruje się kremem do opalania i pyta się, w którym kierunku idę... Kręci nosem, on chyba chce gdzieś indziej.
Około 9-tej udaje mi się w końcu zebrać do drogi. Późno, niedobrze, ale może jakoś to będzie...
Z chatki skręcam w prawo, na wschód. Tędy jeszcze nigdy nie szedłem. Sielsko.
Idylla kończy się już po jakimś kilometrze, gdy trafiam na wielki plac pełen ściętych drzew i drwali. Dochodzi tutaj także asfalt. Widać, że cywilizacja zbliża się do Łupkowa od drugiej strony...
Mimo wszystko asfaltem idzie mi się dobrze i nikt mi nie przeszkadza. Dwukrotnie przekraczam potok Smolniczek, a to oznacza, że według nowego mądrego podziału górskiego na chwilę znalazłem się w Beskidzie Niskim, po czym powróciłem w Bieszczady. Tym razem definitywnie .
Zbliżam się do miejsca, gdzie kiedyś zaczynała się wieś Zubeńsko (Зубенсько). W okresie międzywojennym liczyła prawie 400 mieszkańców, Rusinów i kilku żydów (wcześniej społeczność żydowska była liczniejsza). Ludność zdążono wywieźć w różne strony jeszcze przed akcją Wisła...
Spotykam pierwsze zaparkowane samochody i kręcących się po okolicy ludzi. Dwóch facetów schodzi z drogi i przez rów oraz krzaki przedziera się na zadrzewione wzgórze widoczne po lewej - tam prawdopodobniej stała drewniana cerkiew.
W takim miejscu zawsze przeżywam pewnego rodzaju wewnętrzny wstrząs: jak prosto może zniknąć cała miejscowość? Jasne, minęło już ponad pół wieku, przyroda i ludzie zrobili swoje, ale przecież patrząc na te łąki bardzo trudno sobie wyobrazić, że stało na nich kilkadziesiąt domów...
Niebieski szlak biegnie na południe w kierunku granicy, natomiast ja podążam na północny-wschód.
Mijam pracujący w polu traktor i nagle słyszę inny warkot dochodzący z tyłu. Nie namyślając się długo macham ręką i już po chwili siedzę w półciężarówce z dwoma robotnikami, którzy dowożą mnie na skrzyżowanie z drogą wojewódzką, tuż obok nieczynnego przejazdu wąskotorówki.
Na głównej szosie jeździ sporo aut, co mnie tym razem cieszy. Wydaje się, że z kolejnym stopem nie będzie większych problemów. Na razie zaglądam jednak pod pobliski krzyż z 1888 roku.
Teraz chcę podejść jeszcze kawałek dalej za odbicie drogi na Smolnik i tam założyć punkt łapania okazji . Z plecakiem wzbudzam zainteresowanie, pomachał mi nawet kierowca ambulansu - nie wiem tylko czy to dobry czy raczej zły znak?
Od czasu do czasu już teraz macham łapką, ale bez wielkiego parcia. Jeden z samochodów najpierw mnie mija, potem gwałtownie hamuje i cofa się kilkadziesiąt metrów. Wyskakuje młody facet i gorączkowo rzuca się do tylnych drzwi:
- Mamy ciasno, z tyłu siedzi żona z noworodkiem, ale może jakoś się zmieścimy - woła.
- Spokojnie, nic na siłę - odpowiadam. - Nie chcę sprawiać problemów, na pewno za chwilę ktoś inny mnie weźmie.
- Nie, nie, to nie problem - upiera się tamten.
Ostatecznie przekonałem go, że nie musi przestawiać małżonki oraz dziecka z fotelikiem i naprawdę mogę jeszcze sobie poczekać przy drodze na kolejną podwózkę. Miałem rację - na zegarku przeleciało ledwie kilka minut i zatrzymał się van z rowerową rodzinką. Okazało się, że w Cisnej odbywa się dziś maraton dla amatorów dwóch kółek, stąd tak dużo aut z przyczepionym sprzętem.
Tak miło nam się rozmawiało, że prawie przegapiłem miejsce, gdzie chciałem wysiąść, a był nim wielce zachęcający napis NALEWKARNIA. Kto by się nie skusił?
Wyskakuję z plecakiem w "centrum" Woli Michowej (Воля Мигова). Jest dopiero 10-ta, a to oznacza, że od chatki w Łupkowie przemieściłem się tu w godzinę. Znakomity wynik, teraz mam sporo czasu na zapas, więc bez ceregieli kieruję swe kroki do dawnego sklepu spożywczego, a dziś reklamującej się "nalewkarni".
Wybór jest spory, ceny też. Oprócz trunków można nabyć swojski chleb i soki. Jedzenie akurat jeszcze mam, więc decyduję się na nalewkę z pokrzywy i cytryny. Kapitalna!
Siadam do cienia, rozmawiam ze sprzedawcą. W przyszłości chcą jeszcze produkować lokalne piwo. Byłoby fajnie.
Spędzam pod drzewem kilka kwadransów - przez ten czas do sklepu zaglądają klienci. Są nawet prawie sąsiedzi z Opola. Kobieta idzie zrobić rozeznanie, a facet widząc mnie dziwi się: "To turyści z plecakami jeszcze nie wymarli?". Opowiada mi o wczorajszej burzy z gradem w Cisnej oraz o tłumach turystów na połoninach. No cóż, zaczął się weekend, więc trzeba się ich spodziewać...
Ciężko w to uwierzyć, ale zamieszkała obecnie przez około 90 osób Wola Michowa była kiedyś miastem! Pierwotnie zaś wsią królewską lokowaną w XVI wieku, natomiast prawa miejskie uzyskała w połowie 18. stulecia. Na krótko, ale jednak. Zabudowa skupiona była wokół rynku położonego na północ od szosy, gdzie dziś chyba nic już nie ma. Odbywały się w niej jarmarki, handlowano bydłem i węgierskim winem. W szczytowym okresie liczba mieszkańców wynosiła ponad osiem setek, w tym aż czwartą część stanowili wyznawcy judaizmu. Oprócz cerkwi działały w Woli dwie synagogi, a do dzisiaj przetrwał w pewnym oddaleniu kirkut. Nawet zastanawiałem się czy do niego nie podejść, ale nie wiedziałem, czy na pewno trafię, a z drugiej strony wzmagający się upał nie zachęcał do skoków w bok...
Współczesna Wola Michowa to garść domów wzdłuż drogi wojewódzkiej, prawie wszystkie już nowe, powojenne. Starszą datację mogą mieć te dwa.
Niedaleko sklepu jeszcze do niedawna stał pomnik poświęcony czterem milicjantom poległym "w obronie ładu i porządku". W wyniku "dobrej zmiany" w jego miejscu mamy dziś wystawkę śmieci.
Blisko południa, zatem temperatura robi się nieznośna. Spocony sunę do przodu rozpaloną drogą.
Żubr, pstrąg i tokaj zapraszają. Nie skuszę się!
Nowy, nie mający jeszcze 10 lat, kościół katolicki. Całkiem ładny. Stoi w innym miejscu niż kiedyś cerkiew, ta znajdowała się w zachodniej części Woli.
Kawałek za świątynią przez Osławę przerzucono metalowy mostek, a za nim widać ruiny zabudowań. Pewnie bym je przegapił, bo z drogi są słabo widoczne, ale przed wyjazdem zwróciła mi na nie uwagę Wiolcia.
Budynki są pozostałościami ośrodka "Latarnia Wagabundy". Podobno bardzo znanego, który przeniósł się teraz w inne miejsce. Postanawiam przejść się korytarzami i liczę, że żadna żmija nie będzie się wygrzewała w słońcu.
W środku wilgotno, czuć stęchliznę i inne różne zapachy. Są ślady bytności dzikich lokatorów, ale raczej nie z ostatniego okresu.
Gdy wracam do drogi spotykam faceta z pobliskiego domu. Myślałem, że dostanę opieprdziel, iż kręcę się po prywatnym terenie, lecz ten zagaduje:
- Zimna woda była?
Myślał, że poszedłem wykąpać się do Osławy . Pomysł niezły, ale jednak muszę iść dalej.
Łemkowski krzyż z cyframi wykonanymi jakby nieporadną ręką.
W okolicy ruin po Latarni powinien zaczynać się żółty szlak. Nie widzę jednak oznaczeń. Na szczęście trudno się tutaj zgubić, gdyż odbicie jest tylko jedno, z metalową tablicą kierującą w dolinę potoku Balnica (Balniczka). Przekraczam tory nieczynnego odcinka wąskotorówki.
Dobrze, że ta droga nie już asfaltowa, bo nogi chwilowo mają dość takiej nawierzchni . Aby im ulżyć wysypano tu sporo tłucznia, zapewne żeby łatwiej zwozić drzewo...
Po kilkunastu minutach znajduję ukrytą w lesie kapliczkę, tzw. Kowalową. Wybudowano ją w XIX wieku, odwiedzali ją grekokatolicy z obu stron granicy. Odprawiano w niej nabożeństwa, a tutejsze źródełko uważano za cudowne, po tym jak dzięki niemu odzyskał wzrok żebrzący dziad.
Kaplica jest po remoncie. Opuszczona po wypędzeniu Rusinów zaczęła z wolna niszczeć, lecz podobno aż do lat 70. jej stan nie był najgorszy, w środku istniały jeszcze freski, trzymał się tynk. Potem została wewnątrz mocno zniszczona w wyniku... detonacji niewypałów! Naprawdę, ludzkie barbarzyństwo w stosunku do "obcych obiektów" nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać!
Pod kaplicą płynie Balniczka, więc siadam pod mostkiem i chłodzę się. Trzeba trochę nabrać sił.
Po wiosce Balnica (Бальніця) nie pozostało już prawie nic. Właściwie jedynym namacalnym śladem jest cerkwisko. Świątynia w Balnicy była obiektem drewniano-murowanym, konsekrowano ją w 1856 roku. Obok niej stała dzwonnica z trzema dzwonami. Jeden z nich został w czasie ostatniej wojny ukryty, kilkanaście lat temu wykopany i prezentowany jest w skansenie w Sanoku, o czym już kiedyś pisałem. Ma metr średnicy i waży ponad 600 kilogramów.
Miejsce po cerkwi.
Na cmentarzu kilka starych krzyży i część ustawionych już przez wygnańców lub ich potomków.
Balnicę likwidowano w dwóch etapach: w 1946 część mieszkańców wywieziono na Ukrainę, rok później całą resztę w czasie Akcji Wisła. Wylądowali na Pomorzu, gdzie zazwyczaj żyją do dziś. Z opróżnienia wioski skorzystała UPA, która użyła drewno z pustych domów do budowy podziemnego szpitala.
Kilkadziesiąt lat temu zobaczylibyśmy na zdjęciu wykonanym w tym miejscu domy, dziś większość terenu zajął las.
Mimo, że miejscowość już nie istnieje, to nazwa "Balnica" przetrwała w szerszej świadomości z powodu Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Obecnie to ostatnia czynna stacja zachodniego odcinka, choć przystanek znajduje się w sporym oddaleniu od dawnej wsi.
Właśnie przejazd kolejką był głównym celem dzisiejszego dnia, ona determinowała mi plany, ponieważ do Balnicy kursowała tylko raz dziennie. Zbliżając się do przystanku ponownie widzę nieużywane tory, słyszę piski lokomotywy, potem pojawiają się ludzkie głosy i wreszcie sami pasażerowie.
Wśród turystów wzbudzam sensację. Jakaś dziewczyna patrzy na mnie jak na UFO i pyta z niedowierzaniem:
- Pan tu przyszedł piechotą?
- Niestety - odpowiadam z uśmiechem, po czym najpierw idę pogadać z obsługą, a potem zrobić małe zakupy w sklepie. Zimne słowackie piwo będzie w sam raz!
W skład pociągu wchodzi kilka wagonów otwartych oraz jeden zamknięty. Ten ostatni jest najciekawszy, bowiem posiada drewniane siedzenia jak z dawnych lat, hamulec ręczny oraz... toaletę .
Całość pociągnie nieśmiertelny Lyd2 czyli rumuński FAUR. W ciągu półtora miesiąca po raz trzeci pojadę wąskotorówką, a po raz drugi Lydem (przedtem w Bytomiu, natomiast na Suwalszczyźnie mieliśmy polską konstrukcję).
Prawie wszyscy ładują się do otwartych wagonów, do mnie dołącza tylko trójka młodzieńców. Przez większość podróży raczy mnie opowieściami z życia swojego i znajomych, w których dominującym tematem jest oczywiście wyrywanie lasek. Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia jakiegoś muzyka co grywał na weselach, a w przerwach podkradał ludziom aparaty cyfrowe i w toalecie w tajemnicy uwieczniał na nich swoje przyrodzenie . Podobno działało to na wiele dziewczyn . Niestety, skończył tragicznie, bo zginął w wypadku, zasypiając w aucie podczas powrotu z imprezy...
Tymczasem widoki za oknami cieszą oczy.
W jednym miejscu tory tak zakręcają, że można zobaczyć sznur wagonów za nami.
Mało znaną ciekawostką historyczną jest fakt, że przez pewien czas bieszczadzka kolejka była de facto międzynarodowa. Po I wojnie światowej granicę międzypaństwową wytyczono na grzbiecie wododziałowym i okazało się, że prawie kilometrowy odcinek torów wąskotorówki znalazł się w Czechosłowacji. W czasach Austro-Węgier nie przejmowano się takimi niuansami, podczas budowy uwzględniano przede wszystkim uwarunkowania terenowe, natomiast w okresie międzywojennym stało się to problemem, gdyż za każdym razem pociągi kontrolowali i eskortowali czechosłowaccy funkcjonariusze. Dopiero w 1938 roku, wykorzystując agonię Czechosłowacji, strona polska wymogła cesję fragmentu terytorium (niecały kilometr kwadratowy) i w ten sposób cała linia znalazła się w Rzeczpospolitej.
Po kolejnej wojnie cofnięto wszystkie nabytki sanacyjnej Polski, więc zapewne stało się tak i tutaj, choć było to mocno niepraktyczne. Najbardziej prawdopodobna opcja to powtórne przekazanie przez Słowaków torowiska kolejki podczas jednej z wymian granicznych, zapewne w 1958 roku. W każdym razie obszar ten (określany w dokumentach jako "źródliska Udavy") jest jedynym z wymuszonych kiedyś na Czechosłowacji i nadal położonym w Polsce.
Pociąg mknie przez zielone okolice, turla się wzdłuż potoku Solinka, następnie przecina trakt wojewódzki i mijamy nieliczne zabudowania Żubraczy (Зубряче).
Po 45 minutach dojeżdżamy do Majdanu, głównej stacji Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej.
Tłum podróżnych wylewa się na zewnątrz, ja wychodzę jako ostatni, aby jeszcze zrobić zdjęcie wnętrza pustego wagonu, którym jechałem. Fajny.
Ludzkie morze rozbiega się we wszystkie strony, więc zwiedzanie wystawy muzealnej ograniczam do kilku zdjęć wykonanych w ruchu. Na zielono-czarno parowóz Kp4 z Chrzanowa.
Z Majdanu do Cisnej (Тісна) już blisko, ale to nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem samochodów, zatem po raz trzeci tego dnia postanawiam złapać stopa. Zatrzymuje się pierwszy napotkany wóz; to także turyści z wąskotorówki. Po kilku minutach jestem już w centrum, gdzie masa aut i ludzi. Trudno się dziwić, mamy sobotę i ładną pogodę. Za tydzień, w weekend bożocielny, pewnie frekwencja jeszcze się mocno zwiększy.
Uderzam do jednej z knajp na żurek i radlera. Tu także patrzą dziwnie na mój plecak.
Nie mogło zabraknąć wizyty w Siekierezadzie. Po raz pierwszy siadam w dużej sali ("galerii"), która zwykle była zamknięta.
Przy barze wydaje mi się, iż widzę znajomą twarz mężczyzny, przygląda mi się również jakaś babka. W końcu się odzywa:
- To pan łapał dziś stopa i do nas nie wszedł. Poradził jakoś pan sobie? Baliśmy się, że w tym upale coś się stanie!
Samochód z małą ilością miejsca, żoną i noworodkiem, który chciał mnie zabrać przed Wolą Michową. To miłe, że tak troszczyli się o obcego człowieka.
- Poszedłem kawałek dalej i w cieniu założyłem stały punkt łapania okazji - odpowiadam ze śmiechem. - Już kilka minut później byłem w dalszej drodze, dzisiaj jest dobry dzień dla autostopowania.
To fakt, podróżowanie w ten sposób idzie mi na tym wyjeździe całkiem sprawnie. Na pewno pomaga wielkość mojej grupy turystycznej, składającej się z jednej osoby. W sumie mógłbym tak przebyć i ostatni odcinek dzisiejszego dnia, lecz decyduję się na autobus.
Maszerując na przystanek przyglądam się różnym przybytkom dla turystów. Najczęściej odmienianym słowem jest "Łemko". Łemkowskie knajpy, sklepy i klimaty. Łemkowskie pamiątki. Łemkowskie jadło. Nagle, po wielu dekadach, wydobyto Łemków z niebytu i stali się modni. Ukraińcy są źli i podejrzani, o nich się nie wspomina, a Łemko brzmi tak swojsko. To nic, że część Łemków, zwłaszcza tych wschodnich, także uznawała się za członków narodu ukraińskiego. A najlepsze jest to, że Cisna to już nie Łemkowszczyzna! Tereny zamieszkałe przez tę grupę Rusinów znajdowały się tuż za miedzą, kończyły się w Żubraczach, lecz Cisna była już miejscowością Bojkowską. Tyle, że Bojkowie nadal są w świadomości nieobecni, więc można wciskać tych Łemków gdzie popadnie...
Przystanek autobusowy mam z widokiem na bezpłciowy kościół katolicki. Wieżę dobudowano kilka lat temu.
Autobusy są opóźnione, więc wsiadam do tego, który miał jechać z pół godziny wcześniej. Mija jakieś pół godziny i wysiadam w Wetlinie (Ветлина). Pierwszy widok na zielone połoniny .
Uderzam do domu wypoczynkowego PTTK. Zawsze kojarzył mi się z zamkniętymi drzwiami, ewentualnie ciszą i spokojem. Teraz gęsto tam jak w ulu. Pełno namiotów, dużo ludzi kręci się wokół knajpy. Ekipa prowadząca obiekt reprezentuje styl hippisowsko-hipsterski, z głośników sączy się sympatyczna muzyka. No i ceny na barze mocno poszły do góry.
Na szczęście przenocować ciągle można za niewysoką kwotę. Decyduję się na prl-owski domek letniskowy, którego połowę mam tylko dla siebie.
Po kąpieli pora na spacer do najbliższego baru. Widać, że włodarze Wetliny wzięli sobie do serca, aby przy tak wysokich temperaturach nie kosić nieustannie trawników .
Baza Ludzi z Mgły. Jakoś nigdy nie umiało mnie przekonać to miejsce. Teraz chyba sporo się w niej pozmieniało, ludzie wychodzą trzaskając drzwiami i wołając:
- To już nie ten sam lokal! Nigdy nie wisiało w nim poroże, ekipa jest inna!
Wydaje mi się, że jednak wisiało, a właściciel od lat ten sam... W każdym razie ubyło piw.
Przy barze zauważam lane wino! Kurczę, dawno takiego nie piłem!
- Co to za wino? Białe, czerwone? - zagaduję sprzedawcę.
- Czerwone.
- A słodkie, wytrawne? - ciągnę naiwnie.
- Normalne, dobre - odpowiada ten z głupim uśmiechem.
Zamawiam duży kufel. I już po zapachu czuję, że się sfrajerzyłem - to przecież zwykły jabol . Jak mogłem sądzić, że za 10 złotych napiję się tutaj czegoś innego? Cóż, walka z tym napitkiem była długa i bolesna .
Ale wieczór dopiero się zaczynał, choć ja miałem inne plany. Początkowo chciałem skończyć piwo, którym przepłukiwałem przełyk po jabolu i wrócić do PTTK-u. Towarzyszyła mi lektura, powrót po latach.
Prawie mi się udało, bo dosiadł się miejscowy ze słowami:
- Wyglądasz na człowieka, z którym przyjemnie napić się piwa.
Nie miałem więc wyboru... Następnie dołączyliśmy do sąsiedniego stolika okupowanego przez dwie pary - starszą i młodszą. Integracja szła na tyle szybko, że już po pół godzinie rozmowa zeszła na trudne i bolesne porody .
Minęła północ, barmani (ci, którzy nie imprezowali z nami) zaczęli dawać sygnały, iż chcą zamykać, a młodsza para przeszła do bardziej intensywnego stopnia migdalenia, więc wysandałowałem się do miejsca noclegowego (to zaledwie kilkaset metrów od Bazy). A tam... impreza w pełni! Gra muzyka, kula dyskotekowa, tańce... Zaczepia mnie facet z Żor i ląduje przy jego ekipie. Trochę to wszystko się jeszcze przeciągnęło zanim ostatecznie dotarłem do domku.
O dziwo, wszyscy nocni imprezowicze już są na nogach. Mnie się nie chce wstawać, dwukrotnie przestawiam budzik, mimo, iż wiem, że plan na pół dzisiejszego dnia jest dość napięty. Chcę zdążyć na pociąg, a trasy jest sporo do przejścia. Liczę jednak, że uda mi się złapać jakieś podwózki...
Towarzystwo zasiadło do śniadania .
Dzielnie odrzucam propozycję wspólnej konsumpcji Baczewskiego (swoją drogą wyjątkowo mi ta wódka nie smakuje). Gdybym jednak zmienił zdanie, to dostaję ofertę samochodowego powrotu aż do domu w kolejny dzień - tyle, że ja wracać jeszcze nie mam zamiaru. Ekipa, która wczoraj rozpaliła ognisko, chce dziś iść aż do Balnicy górami i także proponują, abym się do nich dołączył, a ja znowu muszę odmówić...
Pojawił się gość - chudy i umięśniony Słowak na rowerze. Biega wokół chatki lekko zszokowany i strzela kolejne zdjęcia smartfonem. Potem uwiecznia siebie w różnych pozach. Wreszcie smaruje się kremem do opalania i pyta się, w którym kierunku idę... Kręci nosem, on chyba chce gdzieś indziej.
Około 9-tej udaje mi się w końcu zebrać do drogi. Późno, niedobrze, ale może jakoś to będzie...
Z chatki skręcam w prawo, na wschód. Tędy jeszcze nigdy nie szedłem. Sielsko.
Idylla kończy się już po jakimś kilometrze, gdy trafiam na wielki plac pełen ściętych drzew i drwali. Dochodzi tutaj także asfalt. Widać, że cywilizacja zbliża się do Łupkowa od drugiej strony...
Mimo wszystko asfaltem idzie mi się dobrze i nikt mi nie przeszkadza. Dwukrotnie przekraczam potok Smolniczek, a to oznacza, że według nowego mądrego podziału górskiego na chwilę znalazłem się w Beskidzie Niskim, po czym powróciłem w Bieszczady. Tym razem definitywnie .
Zbliżam się do miejsca, gdzie kiedyś zaczynała się wieś Zubeńsko (Зубенсько). W okresie międzywojennym liczyła prawie 400 mieszkańców, Rusinów i kilku żydów (wcześniej społeczność żydowska była liczniejsza). Ludność zdążono wywieźć w różne strony jeszcze przed akcją Wisła...
Spotykam pierwsze zaparkowane samochody i kręcących się po okolicy ludzi. Dwóch facetów schodzi z drogi i przez rów oraz krzaki przedziera się na zadrzewione wzgórze widoczne po lewej - tam prawdopodobniej stała drewniana cerkiew.
W takim miejscu zawsze przeżywam pewnego rodzaju wewnętrzny wstrząs: jak prosto może zniknąć cała miejscowość? Jasne, minęło już ponad pół wieku, przyroda i ludzie zrobili swoje, ale przecież patrząc na te łąki bardzo trudno sobie wyobrazić, że stało na nich kilkadziesiąt domów...
Niebieski szlak biegnie na południe w kierunku granicy, natomiast ja podążam na północny-wschód.
Mijam pracujący w polu traktor i nagle słyszę inny warkot dochodzący z tyłu. Nie namyślając się długo macham ręką i już po chwili siedzę w półciężarówce z dwoma robotnikami, którzy dowożą mnie na skrzyżowanie z drogą wojewódzką, tuż obok nieczynnego przejazdu wąskotorówki.
Na głównej szosie jeździ sporo aut, co mnie tym razem cieszy. Wydaje się, że z kolejnym stopem nie będzie większych problemów. Na razie zaglądam jednak pod pobliski krzyż z 1888 roku.
Teraz chcę podejść jeszcze kawałek dalej za odbicie drogi na Smolnik i tam założyć punkt łapania okazji . Z plecakiem wzbudzam zainteresowanie, pomachał mi nawet kierowca ambulansu - nie wiem tylko czy to dobry czy raczej zły znak?
Od czasu do czasu już teraz macham łapką, ale bez wielkiego parcia. Jeden z samochodów najpierw mnie mija, potem gwałtownie hamuje i cofa się kilkadziesiąt metrów. Wyskakuje młody facet i gorączkowo rzuca się do tylnych drzwi:
- Mamy ciasno, z tyłu siedzi żona z noworodkiem, ale może jakoś się zmieścimy - woła.
- Spokojnie, nic na siłę - odpowiadam. - Nie chcę sprawiać problemów, na pewno za chwilę ktoś inny mnie weźmie.
- Nie, nie, to nie problem - upiera się tamten.
Ostatecznie przekonałem go, że nie musi przestawiać małżonki oraz dziecka z fotelikiem i naprawdę mogę jeszcze sobie poczekać przy drodze na kolejną podwózkę. Miałem rację - na zegarku przeleciało ledwie kilka minut i zatrzymał się van z rowerową rodzinką. Okazało się, że w Cisnej odbywa się dziś maraton dla amatorów dwóch kółek, stąd tak dużo aut z przyczepionym sprzętem.
Tak miło nam się rozmawiało, że prawie przegapiłem miejsce, gdzie chciałem wysiąść, a był nim wielce zachęcający napis NALEWKARNIA. Kto by się nie skusił?
Wyskakuję z plecakiem w "centrum" Woli Michowej (Воля Мигова). Jest dopiero 10-ta, a to oznacza, że od chatki w Łupkowie przemieściłem się tu w godzinę. Znakomity wynik, teraz mam sporo czasu na zapas, więc bez ceregieli kieruję swe kroki do dawnego sklepu spożywczego, a dziś reklamującej się "nalewkarni".
Wybór jest spory, ceny też. Oprócz trunków można nabyć swojski chleb i soki. Jedzenie akurat jeszcze mam, więc decyduję się na nalewkę z pokrzywy i cytryny. Kapitalna!
Siadam do cienia, rozmawiam ze sprzedawcą. W przyszłości chcą jeszcze produkować lokalne piwo. Byłoby fajnie.
Spędzam pod drzewem kilka kwadransów - przez ten czas do sklepu zaglądają klienci. Są nawet prawie sąsiedzi z Opola. Kobieta idzie zrobić rozeznanie, a facet widząc mnie dziwi się: "To turyści z plecakami jeszcze nie wymarli?". Opowiada mi o wczorajszej burzy z gradem w Cisnej oraz o tłumach turystów na połoninach. No cóż, zaczął się weekend, więc trzeba się ich spodziewać...
Ciężko w to uwierzyć, ale zamieszkała obecnie przez około 90 osób Wola Michowa była kiedyś miastem! Pierwotnie zaś wsią królewską lokowaną w XVI wieku, natomiast prawa miejskie uzyskała w połowie 18. stulecia. Na krótko, ale jednak. Zabudowa skupiona była wokół rynku położonego na północ od szosy, gdzie dziś chyba nic już nie ma. Odbywały się w niej jarmarki, handlowano bydłem i węgierskim winem. W szczytowym okresie liczba mieszkańców wynosiła ponad osiem setek, w tym aż czwartą część stanowili wyznawcy judaizmu. Oprócz cerkwi działały w Woli dwie synagogi, a do dzisiaj przetrwał w pewnym oddaleniu kirkut. Nawet zastanawiałem się czy do niego nie podejść, ale nie wiedziałem, czy na pewno trafię, a z drugiej strony wzmagający się upał nie zachęcał do skoków w bok...
Współczesna Wola Michowa to garść domów wzdłuż drogi wojewódzkiej, prawie wszystkie już nowe, powojenne. Starszą datację mogą mieć te dwa.
Niedaleko sklepu jeszcze do niedawna stał pomnik poświęcony czterem milicjantom poległym "w obronie ładu i porządku". W wyniku "dobrej zmiany" w jego miejscu mamy dziś wystawkę śmieci.
Blisko południa, zatem temperatura robi się nieznośna. Spocony sunę do przodu rozpaloną drogą.
Żubr, pstrąg i tokaj zapraszają. Nie skuszę się!
Nowy, nie mający jeszcze 10 lat, kościół katolicki. Całkiem ładny. Stoi w innym miejscu niż kiedyś cerkiew, ta znajdowała się w zachodniej części Woli.
Kawałek za świątynią przez Osławę przerzucono metalowy mostek, a za nim widać ruiny zabudowań. Pewnie bym je przegapił, bo z drogi są słabo widoczne, ale przed wyjazdem zwróciła mi na nie uwagę Wiolcia.
Budynki są pozostałościami ośrodka "Latarnia Wagabundy". Podobno bardzo znanego, który przeniósł się teraz w inne miejsce. Postanawiam przejść się korytarzami i liczę, że żadna żmija nie będzie się wygrzewała w słońcu.
W środku wilgotno, czuć stęchliznę i inne różne zapachy. Są ślady bytności dzikich lokatorów, ale raczej nie z ostatniego okresu.
Gdy wracam do drogi spotykam faceta z pobliskiego domu. Myślałem, że dostanę opieprdziel, iż kręcę się po prywatnym terenie, lecz ten zagaduje:
- Zimna woda była?
Myślał, że poszedłem wykąpać się do Osławy . Pomysł niezły, ale jednak muszę iść dalej.
Łemkowski krzyż z cyframi wykonanymi jakby nieporadną ręką.
W okolicy ruin po Latarni powinien zaczynać się żółty szlak. Nie widzę jednak oznaczeń. Na szczęście trudno się tutaj zgubić, gdyż odbicie jest tylko jedno, z metalową tablicą kierującą w dolinę potoku Balnica (Balniczka). Przekraczam tory nieczynnego odcinka wąskotorówki.
Dobrze, że ta droga nie już asfaltowa, bo nogi chwilowo mają dość takiej nawierzchni . Aby im ulżyć wysypano tu sporo tłucznia, zapewne żeby łatwiej zwozić drzewo...
Po kilkunastu minutach znajduję ukrytą w lesie kapliczkę, tzw. Kowalową. Wybudowano ją w XIX wieku, odwiedzali ją grekokatolicy z obu stron granicy. Odprawiano w niej nabożeństwa, a tutejsze źródełko uważano za cudowne, po tym jak dzięki niemu odzyskał wzrok żebrzący dziad.
Kaplica jest po remoncie. Opuszczona po wypędzeniu Rusinów zaczęła z wolna niszczeć, lecz podobno aż do lat 70. jej stan nie był najgorszy, w środku istniały jeszcze freski, trzymał się tynk. Potem została wewnątrz mocno zniszczona w wyniku... detonacji niewypałów! Naprawdę, ludzkie barbarzyństwo w stosunku do "obcych obiektów" nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać!
Pod kaplicą płynie Balniczka, więc siadam pod mostkiem i chłodzę się. Trzeba trochę nabrać sił.
Po wiosce Balnica (Бальніця) nie pozostało już prawie nic. Właściwie jedynym namacalnym śladem jest cerkwisko. Świątynia w Balnicy była obiektem drewniano-murowanym, konsekrowano ją w 1856 roku. Obok niej stała dzwonnica z trzema dzwonami. Jeden z nich został w czasie ostatniej wojny ukryty, kilkanaście lat temu wykopany i prezentowany jest w skansenie w Sanoku, o czym już kiedyś pisałem. Ma metr średnicy i waży ponad 600 kilogramów.
Miejsce po cerkwi.
Na cmentarzu kilka starych krzyży i część ustawionych już przez wygnańców lub ich potomków.
Balnicę likwidowano w dwóch etapach: w 1946 część mieszkańców wywieziono na Ukrainę, rok później całą resztę w czasie Akcji Wisła. Wylądowali na Pomorzu, gdzie zazwyczaj żyją do dziś. Z opróżnienia wioski skorzystała UPA, która użyła drewno z pustych domów do budowy podziemnego szpitala.
Kilkadziesiąt lat temu zobaczylibyśmy na zdjęciu wykonanym w tym miejscu domy, dziś większość terenu zajął las.
Mimo, że miejscowość już nie istnieje, to nazwa "Balnica" przetrwała w szerszej świadomości z powodu Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej. Obecnie to ostatnia czynna stacja zachodniego odcinka, choć przystanek znajduje się w sporym oddaleniu od dawnej wsi.
Właśnie przejazd kolejką był głównym celem dzisiejszego dnia, ona determinowała mi plany, ponieważ do Balnicy kursowała tylko raz dziennie. Zbliżając się do przystanku ponownie widzę nieużywane tory, słyszę piski lokomotywy, potem pojawiają się ludzkie głosy i wreszcie sami pasażerowie.
Wśród turystów wzbudzam sensację. Jakaś dziewczyna patrzy na mnie jak na UFO i pyta z niedowierzaniem:
- Pan tu przyszedł piechotą?
- Niestety - odpowiadam z uśmiechem, po czym najpierw idę pogadać z obsługą, a potem zrobić małe zakupy w sklepie. Zimne słowackie piwo będzie w sam raz!
W skład pociągu wchodzi kilka wagonów otwartych oraz jeden zamknięty. Ten ostatni jest najciekawszy, bowiem posiada drewniane siedzenia jak z dawnych lat, hamulec ręczny oraz... toaletę .
Całość pociągnie nieśmiertelny Lyd2 czyli rumuński FAUR. W ciągu półtora miesiąca po raz trzeci pojadę wąskotorówką, a po raz drugi Lydem (przedtem w Bytomiu, natomiast na Suwalszczyźnie mieliśmy polską konstrukcję).
Prawie wszyscy ładują się do otwartych wagonów, do mnie dołącza tylko trójka młodzieńców. Przez większość podróży raczy mnie opowieściami z życia swojego i znajomych, w których dominującym tematem jest oczywiście wyrywanie lasek. Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia jakiegoś muzyka co grywał na weselach, a w przerwach podkradał ludziom aparaty cyfrowe i w toalecie w tajemnicy uwieczniał na nich swoje przyrodzenie . Podobno działało to na wiele dziewczyn . Niestety, skończył tragicznie, bo zginął w wypadku, zasypiając w aucie podczas powrotu z imprezy...
Tymczasem widoki za oknami cieszą oczy.
W jednym miejscu tory tak zakręcają, że można zobaczyć sznur wagonów za nami.
Mało znaną ciekawostką historyczną jest fakt, że przez pewien czas bieszczadzka kolejka była de facto międzynarodowa. Po I wojnie światowej granicę międzypaństwową wytyczono na grzbiecie wododziałowym i okazało się, że prawie kilometrowy odcinek torów wąskotorówki znalazł się w Czechosłowacji. W czasach Austro-Węgier nie przejmowano się takimi niuansami, podczas budowy uwzględniano przede wszystkim uwarunkowania terenowe, natomiast w okresie międzywojennym stało się to problemem, gdyż za każdym razem pociągi kontrolowali i eskortowali czechosłowaccy funkcjonariusze. Dopiero w 1938 roku, wykorzystując agonię Czechosłowacji, strona polska wymogła cesję fragmentu terytorium (niecały kilometr kwadratowy) i w ten sposób cała linia znalazła się w Rzeczpospolitej.
Po kolejnej wojnie cofnięto wszystkie nabytki sanacyjnej Polski, więc zapewne stało się tak i tutaj, choć było to mocno niepraktyczne. Najbardziej prawdopodobna opcja to powtórne przekazanie przez Słowaków torowiska kolejki podczas jednej z wymian granicznych, zapewne w 1958 roku. W każdym razie obszar ten (określany w dokumentach jako "źródliska Udavy") jest jedynym z wymuszonych kiedyś na Czechosłowacji i nadal położonym w Polsce.
Pociąg mknie przez zielone okolice, turla się wzdłuż potoku Solinka, następnie przecina trakt wojewódzki i mijamy nieliczne zabudowania Żubraczy (Зубряче).
Po 45 minutach dojeżdżamy do Majdanu, głównej stacji Bieszczadzkiej Kolejki Leśnej.
Tłum podróżnych wylewa się na zewnątrz, ja wychodzę jako ostatni, aby jeszcze zrobić zdjęcie wnętrza pustego wagonu, którym jechałem. Fajny.
Ludzkie morze rozbiega się we wszystkie strony, więc zwiedzanie wystawy muzealnej ograniczam do kilku zdjęć wykonanych w ruchu. Na zielono-czarno parowóz Kp4 z Chrzanowa.
Z Majdanu do Cisnej (Тісна) już blisko, ale to nieprzyjemny odcinek z dużym ruchem samochodów, zatem po raz trzeci tego dnia postanawiam złapać stopa. Zatrzymuje się pierwszy napotkany wóz; to także turyści z wąskotorówki. Po kilku minutach jestem już w centrum, gdzie masa aut i ludzi. Trudno się dziwić, mamy sobotę i ładną pogodę. Za tydzień, w weekend bożocielny, pewnie frekwencja jeszcze się mocno zwiększy.
Uderzam do jednej z knajp na żurek i radlera. Tu także patrzą dziwnie na mój plecak.
Nie mogło zabraknąć wizyty w Siekierezadzie. Po raz pierwszy siadam w dużej sali ("galerii"), która zwykle była zamknięta.
Przy barze wydaje mi się, iż widzę znajomą twarz mężczyzny, przygląda mi się również jakaś babka. W końcu się odzywa:
- To pan łapał dziś stopa i do nas nie wszedł. Poradził jakoś pan sobie? Baliśmy się, że w tym upale coś się stanie!
Samochód z małą ilością miejsca, żoną i noworodkiem, który chciał mnie zabrać przed Wolą Michową. To miłe, że tak troszczyli się o obcego człowieka.
- Poszedłem kawałek dalej i w cieniu założyłem stały punkt łapania okazji - odpowiadam ze śmiechem. - Już kilka minut później byłem w dalszej drodze, dzisiaj jest dobry dzień dla autostopowania.
To fakt, podróżowanie w ten sposób idzie mi na tym wyjeździe całkiem sprawnie. Na pewno pomaga wielkość mojej grupy turystycznej, składającej się z jednej osoby. W sumie mógłbym tak przebyć i ostatni odcinek dzisiejszego dnia, lecz decyduję się na autobus.
Maszerując na przystanek przyglądam się różnym przybytkom dla turystów. Najczęściej odmienianym słowem jest "Łemko". Łemkowskie knajpy, sklepy i klimaty. Łemkowskie pamiątki. Łemkowskie jadło. Nagle, po wielu dekadach, wydobyto Łemków z niebytu i stali się modni. Ukraińcy są źli i podejrzani, o nich się nie wspomina, a Łemko brzmi tak swojsko. To nic, że część Łemków, zwłaszcza tych wschodnich, także uznawała się za członków narodu ukraińskiego. A najlepsze jest to, że Cisna to już nie Łemkowszczyzna! Tereny zamieszkałe przez tę grupę Rusinów znajdowały się tuż za miedzą, kończyły się w Żubraczach, lecz Cisna była już miejscowością Bojkowską. Tyle, że Bojkowie nadal są w świadomości nieobecni, więc można wciskać tych Łemków gdzie popadnie...
Przystanek autobusowy mam z widokiem na bezpłciowy kościół katolicki. Wieżę dobudowano kilka lat temu.
Autobusy są opóźnione, więc wsiadam do tego, który miał jechać z pół godziny wcześniej. Mija jakieś pół godziny i wysiadam w Wetlinie (Ветлина). Pierwszy widok na zielone połoniny .
Uderzam do domu wypoczynkowego PTTK. Zawsze kojarzył mi się z zamkniętymi drzwiami, ewentualnie ciszą i spokojem. Teraz gęsto tam jak w ulu. Pełno namiotów, dużo ludzi kręci się wokół knajpy. Ekipa prowadząca obiekt reprezentuje styl hippisowsko-hipsterski, z głośników sączy się sympatyczna muzyka. No i ceny na barze mocno poszły do góry.
Na szczęście przenocować ciągle można za niewysoką kwotę. Decyduję się na prl-owski domek letniskowy, którego połowę mam tylko dla siebie.
Po kąpieli pora na spacer do najbliższego baru. Widać, że włodarze Wetliny wzięli sobie do serca, aby przy tak wysokich temperaturach nie kosić nieustannie trawników .
Baza Ludzi z Mgły. Jakoś nigdy nie umiało mnie przekonać to miejsce. Teraz chyba sporo się w niej pozmieniało, ludzie wychodzą trzaskając drzwiami i wołając:
- To już nie ten sam lokal! Nigdy nie wisiało w nim poroże, ekipa jest inna!
Wydaje mi się, że jednak wisiało, a właściciel od lat ten sam... W każdym razie ubyło piw.
Przy barze zauważam lane wino! Kurczę, dawno takiego nie piłem!
- Co to za wino? Białe, czerwone? - zagaduję sprzedawcę.
- Czerwone.
- A słodkie, wytrawne? - ciągnę naiwnie.
- Normalne, dobre - odpowiada ten z głupim uśmiechem.
Zamawiam duży kufel. I już po zapachu czuję, że się sfrajerzyłem - to przecież zwykły jabol . Jak mogłem sądzić, że za 10 złotych napiję się tutaj czegoś innego? Cóż, walka z tym napitkiem była długa i bolesna .
Ale wieczór dopiero się zaczynał, choć ja miałem inne plany. Początkowo chciałem skończyć piwo, którym przepłukiwałem przełyk po jabolu i wrócić do PTTK-u. Towarzyszyła mi lektura, powrót po latach.
Prawie mi się udało, bo dosiadł się miejscowy ze słowami:
- Wyglądasz na człowieka, z którym przyjemnie napić się piwa.
Nie miałem więc wyboru... Następnie dołączyliśmy do sąsiedniego stolika okupowanego przez dwie pary - starszą i młodszą. Integracja szła na tyle szybko, że już po pół godzinie rozmowa zeszła na trudne i bolesne porody .
Minęła północ, barmani (ci, którzy nie imprezowali z nami) zaczęli dawać sygnały, iż chcą zamykać, a młodsza para przeszła do bardziej intensywnego stopnia migdalenia, więc wysandałowałem się do miejsca noclegowego (to zaledwie kilkaset metrów od Bazy). A tam... impreza w pełni! Gra muzyka, kula dyskotekowa, tańce... Zaczepia mnie facet z Żor i ląduje przy jego ekipie. Trochę to wszystko się jeszcze przeciągnęło zanim ostatecznie dotarłem do domku.
Adrian 17 pisze: Kierowca karetki się cieszył bo na pace chłodził się pavulon, miałeś szczęście
dobrze, że nie łapałem karetki na stopa
vidraru pisze:Magiczne miejsca odwiedziłeś i pięknie je przedstawiłeś.
ktoś pewnie pomarudzi, że nie ma żadnych połonin i widoków
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
Pudelek pisze:dobrze, że nie łapałem karetki na stopa
Swego czasu łapałem z kumplem stopa w Komańczy. Chcieliśmy się dostać do Moszczańca, a docelowo do Woli Niżnej. Przed sklepem w Komańczy widzimy karetkę... Straży Więziennej Zagadujemy mundurowych, no przecież muszą jechać w dobrym kierunku I dostajemy odpowiedź:
"No sorry chłopaki. Bardzo chętnie, ale już mamy pasażera. O zaostrzonym rygorze. Może innym razem"
-
- Posty: 338
- Rejestracja: 2019-05-12, 19:59
Takie to dziś czasy mamy iż dla co raz większej rzeszy spotkać turystę z plecakiem jest jak spotkanie dinozaura na szlaku ... coś niesamowitego i niemożliwego . Tylko czekaj aż zaczną ci robić zdjęcia ... na pamiątkę , bo "ustrzelili" na zdjęciu ginący gatunek plecakowca .
Sam nie raz wywołuje w ludziach zdziwienie jak mnie widząc szwendającego się gdzieś poza szlakiem
Poza tym góry to nie tylko szczyty , ale przede wszystkim takie miejsca jak chociażby te z twoich relacji
Sam nie raz wywołuje w ludziach zdziwienie jak mnie widząc szwendającego się gdzieś poza szlakiem
Poza tym góry to nie tylko szczyty , ale przede wszystkim takie miejsca jak chociażby te z twoich relacji
-
- Posty: 497
- Rejestracja: 2013-08-26, 12:45
darkheush pisze:"No sorry chłopaki. Bardzo chętnie, ale już mamy pasażera. O zaostrzonym rygorze. Może innym razem"
pasażer by się pewnie ucieszył z towarzystwa
FasolaNaSzlaku pisze: Tylko czekaj aż zaczną ci robić zdjęcia ... na pamiątkę , bo "ustrzelili" na zdjęciu ginący gatunek plecakowca .
możliwe, że już robią jakimś smartfonem
creamcheese pisze:Chłopaki byli na luzie bo wracali z jakiegoś festynu (może dzień strażaka?) i z radością przyjęli mnie do wspólnego "stołu"
mogli uruchomić syrenę z radości
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
-
- Posty: 497
- Rejestracja: 2013-08-26, 12:45
Pudelek pisze:FasolaNaSzlaku pisze: Tylko czekaj aż zaczną ci robić zdjęcia ... na pamiątkę , bo "ustrzelili" na zdjęciu ginący gatunek plecakowca .
możliwe, że już robią jakimś smartfonem
Pewnie że robią!!
Idziemy sobie po torach z Balnicy w kierunku Żubraczego...z daleka słychać gwizd lokomotywy...czasem wagony ciągnie parowóz - mówią ludziska ze to na specjalne zamówienie, często dla "dewizowców". Schodzimy wiec z torów, układamy się na stercie szpałów i popijamy piwko oczekując aż kolejka przejedzie...
Ku naszemu zdumieniu jeszcze nas dobrze ciuchcia nie minęła a już zazgrzytały hamulce i tłum pasażerów wychylając się z wagonów zaczął trzaskać nam foty...nim się zorientowaliśmy co się dzieje ciuchcia ruszyła do Balnicy.
Dopijając piwo na tych szpałach zastanawialiśmy się czy przypadkiem za kilka dni nasze facjaty nie będą robiły, u jakiegoś Helmuta na kominku, za ostatnich zakapiorów bieszczadzkich
Ostatnio zmieniony 2019-08-06, 16:47 przez creamcheese, łącznie zmieniany 1 raz.
Trzeciego dnia pobytu w Bieszczadach chciałem ruszyć w końcu w jakieś wyższe partie gór. Prognozy zapowiadały jednak załamanie pogody, więc rano z niepokojem rzucam się do okna: na szczęście nic się nie zmieniło, niebo niebieściutkie, ani jednej chmurki.
Dobrze byłoby zacząć od śniadania, w moim przypadku tradycyjnie jajecznicy. Idę więc do baru ośrodka PTTK w Wetlinie i zamawiam zestaw. We wnętrzu i w okolicy sporo już ludzi, ale większość obecna raczej ciałem, niż duchem. Niektórzy śpią rozłożeni na kanapach, inni snują się bez celu, bardziej wytrzymali usiłują siedzieć równo przy stolikach. Ewidentnie kaczor rządzi nie tylko w Sejmie, ale także tutaj .
Robię szybkie zakupy i ruszam w kierunku szlaku. W kierunku, a nie na, bowiem pierwszy, kilometrowy odcinek to droga osiedlowo-polna przez tzw. Stare Sioło. Pojawiają się widoki na mój najbliższy cel - Połoninę Wetlińską.
Z mijanej tabliczki wynika, że używano także innych nazw, światowych! W Nowym Jorku są trzy Manhattany, Wetlina ma tylko dwa, lecz granicę zniesiono po wejściu do Schengen .
Po jakimś czasie spotykam szlak koloru żółtego i kasę biletową. Płacenie za możliwość obcowania z przyrodą, teoretycznie należącą do wszystkich, uważam za jedno z większych gówien autorstwa państwa... Cóż.
Następnie czeka mnie dość długie wspinanie się w lesie, które strasznie mnie męczy, pocę się prawie tak samo jak wczoraj w największym upale. Robię sobie przerwę przy deszczochronie, co trochę wzmacnia moje siły, ale najbardziej pomaga świadomość, iż już niedaleko!
I w końcu pojawia się przestrzeń!
Ten widok był dla mnie inspiracją do czerwcowego przyjazdu w Bieszczady. Nie konkretne miejsce czy połonina, ale kolor. Zielony! Jeszcze nigdy nie byłem w Biesach, gdy było zielono. Podczas wczesnowiosennych odwiedzin przyroda nadal odpoczywała po zimie, a pod koniec lata i jesienią była już zmęczona i żółta. Czerwiec wydawał się idealnym terminem aby nasycić oczy zielenią, choć miałem pewne obawy po rozpoczęciu fal upałów. Niepotrzebnie...
Wychodzę obok przełęczy Orłowicza. Jest fajnie.
Wetlińska jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w Bieszczadach, chyba tylko z Tarnicą może rywalizować pod względem zadeptywania. Na szczęście teraz panuje ruch dość umiarkowany...
Widoki w kierunku północnym...
...i południowym. Pasmo graniczne z Rabią Skałą, po którym chodziłem w ubiegłym roku.
Robię sobie popas za krzakami, a w tym czasie na niebie zaczyna pojawiać się sporo chmur. Chyba rzeczywiście szykuje się zmiana pogody...
Muszę kiedyś wdrapać się na Smerek, lecz dzisiaj skręcam na wschód, w najbardziej tradycyjnym kierunku Głównego Szlaku Beskidzkiego. Przełęcz zostawiam za sobą.
Znów spoglądam w doliny i na otaczające mnie polany... Jeszcze w okresie międzywojennym na Wetlińskiej trwał intensywny wypas wołów.
Las na Szarym Berdzie dzieli połoninę na dwie nierówne części.
Hnatowe Berdo, poza szlakiem.
Podejście pod Osadzki Wierch z daleka wydaje się ostre, ale w rzeczywistości idzie się przyjemnie, zwłaszcza w takich warunkach. A ja znowu spoglądam za siebie, na Smerek.
Jak można się przekonać oglądając zdjęcia to tłumów nie ma. Oczywiście starałem się je tak kadrować, aby uwiecznić jak najmniejszą liczbę osób, ale nie zadeptywaliśmy się. Mimo niedzieli i ładnej pogody, bo nawet upał zelżał.
Dochodzę na Osadzki Wierch, najwyższy legalnie dostępny szczyt Wetlińskiej (1253 metry). Sąsiedni Roh ma 200 centymetrów więcej, ale szlak go omija. Osadzki to mnóstwo skałek i widok na schronisko oraz Połoninę Caryńską w tle.
Słońce zaczyna powoli przegrywać walkę z chmurami. Zastanawiam się ile jeszcze czasu zostało zanim całkowicie zwyciężą?
Między Osadzkim a Rohem znajduje się obniżenie, zwane Srebrzystą Przełęczą lub Srebrną Przełączką. Kiedyś określano je jako Staw, bowiem istniał tam zbiornik do pojenia bydła. Tamtędy wiedzie szlak i jest to klasyczne bieszczadzkie ujęcie.
Schronisko i Hasiakowa Skała coraz bliżej.
Chatka Puchatka. Obiekt legendarny/kultowy, nie boję się tak go określić. Spałem w niej raz (bo tylko raz byłem na Wetlińskiej) cztery lata temu w czasie pierwszej wizyty w Biesach. Średnio miła obsługa i niesamowity wieczór przy świecach. A rano wspaniały wschód słońca...
To jedyne miejsce na polskich połoninach, gdzie, nie łamiąc durnych przepisów parku narodowego, można oglądać początek i koniec dnia. Po to się tu idzie. Wiele osób jednak tego nie rozumie i płacze nad fatalnymi warunkami noclegowymi. Jak to w Polsce - jeśli coś dobrze działa, to musimy je spieprzyć. Park przeznaczył chatkę do remontu. Oficjalnie, bo de facto byłaby to budowa nowego obiektu, z mniejszą ilością miejsc, z koniecznościami rezerwacji, za większą kasę. Z możliwością wzięcia prysznica - fantastycznie! Chatka zapewne zmieniła by się w pensjonacik dla kasiastych. Na szczęście prace jeszcze nie ruszyły, udziela się noclegów w dotychczasowej spartańskiej wersji i zdziera z turystów w bufecie.
Pierwsze zmiany jednak są widoczne: zamknięto stare kibelki i postawiono dwa toj-toje. Oczywiście płatne. Jak to było? "Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód".
Ludzie przychodzą i odchodzą. Pojawia się także młoda parka, z którą wczoraj siedziałem w Bazie Ludzi z Mgły. Dziewczyna wbiega raźno niczym sarenka, facet ma ból w oczach. Ciekawe czy z powodu alkoholu czy raczej nocnej gimnastyki?
Idę na szczyt zrobić kilka zdjęć. Caryńska prezentuje się okazale, ale za nią już bardzo zamglone. Tarnica jeszcze się łapie, lecz ogólna widzialność nie przekracza 20 kilometrów.
Trochę dalej widać w stronę Gór Sanocko-Turczańskich.
Zamknięty i smutny wychodek.
Na południu zaczyna czaić się coś złego...
Zachmurzenie gęstnieje i robi się coraz ciemniejsze. Słychać pierwsze pomruki - ewidentnie burza! I co teraz? Przeczekać ją przy Chatce czy schodzić w dół licząc, że się zdąży? Nie tylko ja mam takie dylematy. Obok siedzi kobieta z rodziną i ona bardzo mocno boi się burz.
- To tylko samolot - próbuje ją kłamliwie uspokajać mąż. Nie nabrała się.
- Zostajemy tutaj dopóki nie przejdzie! - woła pani.
- A jak będzie waliło do wieczora? Chcesz tu nocować??
Też się waham... Nad większą częścią Wetlińskiej zapanował już mrok.
Ostatecznie ruszam w drogę, podobnie jak sąsiednia rodzinka i jeszcze kilka osób. Kierujemy się na Berehy Górne i to bardzo szybkim tempem.
Tam jeszcze tak spokojnie...
Tymczasem u nas zrobiło się ciekawie: ciągle byliśmy na odsłoniętym terenie, gdy nagle burzowo-deszczowa chmura gwałtownie przyspieszyła i zbliża się do nas bardzo szybko. Wydawało się, że to kwestia chwili, jak w nas walnie. Miałem taki krótki okres paniki, że nawet chciałem rzucić się pędem z powrotem do schroniska.
Nagle ściana deszczu stanęła! Dolina Wetlinki nie przepuściła jej dalej i zaczęła spychać na zachód. Uff... No i las był coraz bliżej, więc odetchnąłem z ulgą.
Mimo wszystko nie zwalnialiśmy tempa. Po ponownym wyjściu na otwartą przestrzeń wydaje się, że jest już po burzy...
A jednak nie do końca - druga strefa wyładowań nadchodzi od strony Ustrzyk. Nie ma co się zastanawiać, trzeba stąd spadać!
Na sam koniec dopadł mnie deszcz, ale tylko przez kilka minut i schroniłem się pod jedną z wiat przy parkingu Berehów Górnych. Oprócz mnie siedzi tam kilka osób i zastanawia się co robić dalej...
Swój plan minimum zrealizowałem - byłem na zielonej połoninie . Plan maksimum zakładał dalsze wejście na Caryńską, jednak w tych warunkach to nieco ryzykowne. Zmoknięcie to pół biedy, ale nie miałem ochoty zetknąć się u góry z burzą. Zwłaszcza, że te niby odchodziły, ale w tle nadal było słychać nowe...
Rozmawiam z dwiema babkami, które także czekają na przejaśnienie. Temat zszedł na łapanie stopa. Jedna zastrzega się, że nikogo nigdy nie weźmie, w życiu. Wiadomo, przestępcy masowo włóczą się po Polsce i tylko czekają, aby na nią napaść, zgwałcić, okraść. Druga - dla odmiany - w Bieszczadach zabiera autostopowiczów często. Nie widzi tych bandytów, czy co?
Przestało padać, jednak ciągle słyszę gdzieś burzę. Może jestem przewrażliwiony, ale Połoninę Caryńską odpuszczam. Przy takiej pogodzie nie miałbym przyjemności wędrowania, ciągle wypatrywałbym zagrożenia.
Zamiast tego zaglądam na cmentarz dawnej wsi. Berehy Górne (Береги Горішні), spolonizowane w 1968 roku na Brzegi Górne, zamieszkiwało kiedyś ponad pół tysiąca mieszkańców. Miejscowość była długa, ciągnęła się na odcinku około 4 kilometrów pomiędzy dwiema przełęczami. Pozostały po niej tylko zarośnięte resztki nekropolii.
Jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku znajdowała się na nim setka nagrobków. Potem Polacy zaczęli je przerabiać na tłuczeń podczas budowy Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej. Przetrwało... 11. Podobno nie zniszczono ich na skutek protestów rodzin tutaj pochowanych.
Groby te są ciekawe, pełne różnych symboli. Kielichy, koła, kręgi (znak jedności), lekko zdeformowane krzyże. Przypominają sztukę celtycką. Wykonał je miejscowy rzeźbiarz-amator Hryć Buchwak. Bojkowie byli grupą znacznie mniej rozwiniętą kulturowo niż sąsiedni Łemkowie, więc i styl trochę archaiczny, a litery koślawe.
Skoro nie idę górą przez połoninę, więc pójdę dołem. Nocować mam w Ustrzykach, to ponad 10 kilometrów asfaltem. Ale może znowu złapię podwózkę?
Chociaż z tym może być różnie. Po dotychczasowych pobytach w Bieszczadach doszedłem do wniosku, że Berehy są granicą oddzielającą obszar, gdzie ludzie chętnie biorą autostopowiczów, od tego, gdzie pokazują im różne durne gesty. Do tej pory jeszcze nie udało mi się skorzystać ze stopa w tej okolicy...
Początek maszerowania zdaje się to potwierdzać: mija mnie niewzruszenie kilka aut. Potem decyduję się to olać i przynajmniej pierwszy odcinek przejść z buta, zwłaszcza, że ruch jest nieduży, a dookoła całkiem ładnie.
Z lewej strony widzę stado owiec. Biegnie tamtędy ścieżka edukacyjna, czasowo dostępna... wyłącznie z przewodnikiem. Z powodu psów pasterskich. Idąc tym tokiem rozumowania, to całe duże obszary Karpat powinny być dostępne tylko dla zorganizowanych grup. Paranoja!
Zabudowania Berehów docierały aż do przełęczy Wyżniańskiej. Wieś przestała istnieć około 1946 roku i są różne wersje co do tego wydarzenia. Jedna głosi, że po zajęciu osady przez Armię Czerwoną całość górali mniej lub bardziej dobrowolnie wywieziono do ZSRR. Inna, że po przejściu frontu w Berehach przez 2 lata siedziała UPA, następnie pokonana przez Wojsko Polskie, które już w klasyczny sposób spaliło zabudowania i ludność przepędziło. Najprawdopodobniej w momencie rozpoczęcia Akcji Wisła nikt już nie mieszkał.
Mało brakowało, a mielibyśmy tutaj zupełnie inni obrazek: PRL-owscy włodarze, którzy najpierw dopuścili do wyludnienia i upadku Bieszczadów, w latach 70. planowali ich wielki rozwój turystyczny. Między Wetliną a Ustrzykami miały powstać dziesiątki ośrodków wypoczynkowych dla... 10 tysięcy przyjezdnych. W samych Berehach odpoczywałyby 3 tysiące wczasowiczów. Koszmar!
Na szczęście - podobnie jak wiele innych projektów lat minionych i - oby - współczesnych - kretyńskie pomysły pozostały tylko na papierze.
Tymczasem znowu słyszę grzmoty, więc przyspieszam kroku. Zerkam na Połoninę Caryńską i wzdycham z żalem.
Na przełęczy Wyżniańskiej dziwnie pusto. O tej godzinie nie ma parkingowego, nie pobierają haraczu za wstęp do Parku. Tylko kilka samochodów. Zagaduję dwójkę pakujących się do wozu facetów, lecz ci zjeżdżają w stronę Cisnej. Siadam zatem w fotelu odbieracza opłat i chwilę odpoczywam.
Zostało mi jeszcze 6 kilometrów. Niedużo, ale jakoś mi się nie chce. Rozkładam się zatem na asfalcie, zrzucam plecak i czekam. Tym razem mi się udało: po kilku minutach zatrzymuje się auto. W środku dwie dziewczyny. Sytuacja klasyczna: wczoraj je wożono, dzisiaj wożą one. Właśnie wracają z Soliny, z odpoczynku nad wodą. U nas lało, tam nawet jedna kropla nie spadła.
W Ustrzykach Górnych (Устрики Горішні) wysiadam pod schroniskiem. Dostaję nocleg w pokoju zbiorowym. Na razie pustym, ale powoli się zapełniającym. Jest dopiero 17-ta, a ja nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Snuję się tu i tam, coś jem, czytam książkę. Zaczynam żałować, że jednak nie wlazłem na Caryńską. Aż zobaczyłem te chmury...
Przyszły dość nieoczekiwanie. Najpierw wyglądały bardzo malowniczo...
...a potem runęła ściana wody. Do tego kilkukrotnie przewalała się burza. Potwierdzili to turyści, którzy wybrali trasę, którą pierwotnie planowałem: na Caryńskiej nie padało, lecz widoków nie było prawie żadnych, a potem podczas zejścia kompletnie ich przemoczyło i postraszyło piorunami.
Wieczór jakże inny niż ten w Łupkowie albo w Wetlinie. Nie ma z kim usiąść, napić się piwa, pogadać. Nie to, że brak ludzi, bo schronisko jest w dużej części wypełnione. Po prostu sam nowy typ turysty: zejść ze szlaku, wziąć prysznic, usiąść z boku ze smartfonem lub laptopem i odciąć się od realnego świata. A potem szybko spać, byle bez kontaktu z innymi...
Dobrze byłoby zacząć od śniadania, w moim przypadku tradycyjnie jajecznicy. Idę więc do baru ośrodka PTTK w Wetlinie i zamawiam zestaw. We wnętrzu i w okolicy sporo już ludzi, ale większość obecna raczej ciałem, niż duchem. Niektórzy śpią rozłożeni na kanapach, inni snują się bez celu, bardziej wytrzymali usiłują siedzieć równo przy stolikach. Ewidentnie kaczor rządzi nie tylko w Sejmie, ale także tutaj .
Robię szybkie zakupy i ruszam w kierunku szlaku. W kierunku, a nie na, bowiem pierwszy, kilometrowy odcinek to droga osiedlowo-polna przez tzw. Stare Sioło. Pojawiają się widoki na mój najbliższy cel - Połoninę Wetlińską.
Z mijanej tabliczki wynika, że używano także innych nazw, światowych! W Nowym Jorku są trzy Manhattany, Wetlina ma tylko dwa, lecz granicę zniesiono po wejściu do Schengen .
Po jakimś czasie spotykam szlak koloru żółtego i kasę biletową. Płacenie za możliwość obcowania z przyrodą, teoretycznie należącą do wszystkich, uważam za jedno z większych gówien autorstwa państwa... Cóż.
Następnie czeka mnie dość długie wspinanie się w lesie, które strasznie mnie męczy, pocę się prawie tak samo jak wczoraj w największym upale. Robię sobie przerwę przy deszczochronie, co trochę wzmacnia moje siły, ale najbardziej pomaga świadomość, iż już niedaleko!
I w końcu pojawia się przestrzeń!
Ten widok był dla mnie inspiracją do czerwcowego przyjazdu w Bieszczady. Nie konkretne miejsce czy połonina, ale kolor. Zielony! Jeszcze nigdy nie byłem w Biesach, gdy było zielono. Podczas wczesnowiosennych odwiedzin przyroda nadal odpoczywała po zimie, a pod koniec lata i jesienią była już zmęczona i żółta. Czerwiec wydawał się idealnym terminem aby nasycić oczy zielenią, choć miałem pewne obawy po rozpoczęciu fal upałów. Niepotrzebnie...
Wychodzę obok przełęczy Orłowicza. Jest fajnie.
Wetlińska jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w Bieszczadach, chyba tylko z Tarnicą może rywalizować pod względem zadeptywania. Na szczęście teraz panuje ruch dość umiarkowany...
Widoki w kierunku północnym...
...i południowym. Pasmo graniczne z Rabią Skałą, po którym chodziłem w ubiegłym roku.
Robię sobie popas za krzakami, a w tym czasie na niebie zaczyna pojawiać się sporo chmur. Chyba rzeczywiście szykuje się zmiana pogody...
Muszę kiedyś wdrapać się na Smerek, lecz dzisiaj skręcam na wschód, w najbardziej tradycyjnym kierunku Głównego Szlaku Beskidzkiego. Przełęcz zostawiam za sobą.
Znów spoglądam w doliny i na otaczające mnie polany... Jeszcze w okresie międzywojennym na Wetlińskiej trwał intensywny wypas wołów.
Las na Szarym Berdzie dzieli połoninę na dwie nierówne części.
Hnatowe Berdo, poza szlakiem.
Podejście pod Osadzki Wierch z daleka wydaje się ostre, ale w rzeczywistości idzie się przyjemnie, zwłaszcza w takich warunkach. A ja znowu spoglądam za siebie, na Smerek.
Jak można się przekonać oglądając zdjęcia to tłumów nie ma. Oczywiście starałem się je tak kadrować, aby uwiecznić jak najmniejszą liczbę osób, ale nie zadeptywaliśmy się. Mimo niedzieli i ładnej pogody, bo nawet upał zelżał.
Dochodzę na Osadzki Wierch, najwyższy legalnie dostępny szczyt Wetlińskiej (1253 metry). Sąsiedni Roh ma 200 centymetrów więcej, ale szlak go omija. Osadzki to mnóstwo skałek i widok na schronisko oraz Połoninę Caryńską w tle.
Słońce zaczyna powoli przegrywać walkę z chmurami. Zastanawiam się ile jeszcze czasu zostało zanim całkowicie zwyciężą?
Między Osadzkim a Rohem znajduje się obniżenie, zwane Srebrzystą Przełęczą lub Srebrną Przełączką. Kiedyś określano je jako Staw, bowiem istniał tam zbiornik do pojenia bydła. Tamtędy wiedzie szlak i jest to klasyczne bieszczadzkie ujęcie.
Schronisko i Hasiakowa Skała coraz bliżej.
Chatka Puchatka. Obiekt legendarny/kultowy, nie boję się tak go określić. Spałem w niej raz (bo tylko raz byłem na Wetlińskiej) cztery lata temu w czasie pierwszej wizyty w Biesach. Średnio miła obsługa i niesamowity wieczór przy świecach. A rano wspaniały wschód słońca...
To jedyne miejsce na polskich połoninach, gdzie, nie łamiąc durnych przepisów parku narodowego, można oglądać początek i koniec dnia. Po to się tu idzie. Wiele osób jednak tego nie rozumie i płacze nad fatalnymi warunkami noclegowymi. Jak to w Polsce - jeśli coś dobrze działa, to musimy je spieprzyć. Park przeznaczył chatkę do remontu. Oficjalnie, bo de facto byłaby to budowa nowego obiektu, z mniejszą ilością miejsc, z koniecznościami rezerwacji, za większą kasę. Z możliwością wzięcia prysznica - fantastycznie! Chatka zapewne zmieniła by się w pensjonacik dla kasiastych. Na szczęście prace jeszcze nie ruszyły, udziela się noclegów w dotychczasowej spartańskiej wersji i zdziera z turystów w bufecie.
Pierwsze zmiany jednak są widoczne: zamknięto stare kibelki i postawiono dwa toj-toje. Oczywiście płatne. Jak to było? "Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód".
Ludzie przychodzą i odchodzą. Pojawia się także młoda parka, z którą wczoraj siedziałem w Bazie Ludzi z Mgły. Dziewczyna wbiega raźno niczym sarenka, facet ma ból w oczach. Ciekawe czy z powodu alkoholu czy raczej nocnej gimnastyki?
Idę na szczyt zrobić kilka zdjęć. Caryńska prezentuje się okazale, ale za nią już bardzo zamglone. Tarnica jeszcze się łapie, lecz ogólna widzialność nie przekracza 20 kilometrów.
Trochę dalej widać w stronę Gór Sanocko-Turczańskich.
Zamknięty i smutny wychodek.
Na południu zaczyna czaić się coś złego...
Zachmurzenie gęstnieje i robi się coraz ciemniejsze. Słychać pierwsze pomruki - ewidentnie burza! I co teraz? Przeczekać ją przy Chatce czy schodzić w dół licząc, że się zdąży? Nie tylko ja mam takie dylematy. Obok siedzi kobieta z rodziną i ona bardzo mocno boi się burz.
- To tylko samolot - próbuje ją kłamliwie uspokajać mąż. Nie nabrała się.
- Zostajemy tutaj dopóki nie przejdzie! - woła pani.
- A jak będzie waliło do wieczora? Chcesz tu nocować??
Też się waham... Nad większą częścią Wetlińskiej zapanował już mrok.
Ostatecznie ruszam w drogę, podobnie jak sąsiednia rodzinka i jeszcze kilka osób. Kierujemy się na Berehy Górne i to bardzo szybkim tempem.
Tam jeszcze tak spokojnie...
Tymczasem u nas zrobiło się ciekawie: ciągle byliśmy na odsłoniętym terenie, gdy nagle burzowo-deszczowa chmura gwałtownie przyspieszyła i zbliża się do nas bardzo szybko. Wydawało się, że to kwestia chwili, jak w nas walnie. Miałem taki krótki okres paniki, że nawet chciałem rzucić się pędem z powrotem do schroniska.
Nagle ściana deszczu stanęła! Dolina Wetlinki nie przepuściła jej dalej i zaczęła spychać na zachód. Uff... No i las był coraz bliżej, więc odetchnąłem z ulgą.
Mimo wszystko nie zwalnialiśmy tempa. Po ponownym wyjściu na otwartą przestrzeń wydaje się, że jest już po burzy...
A jednak nie do końca - druga strefa wyładowań nadchodzi od strony Ustrzyk. Nie ma co się zastanawiać, trzeba stąd spadać!
Na sam koniec dopadł mnie deszcz, ale tylko przez kilka minut i schroniłem się pod jedną z wiat przy parkingu Berehów Górnych. Oprócz mnie siedzi tam kilka osób i zastanawia się co robić dalej...
Swój plan minimum zrealizowałem - byłem na zielonej połoninie . Plan maksimum zakładał dalsze wejście na Caryńską, jednak w tych warunkach to nieco ryzykowne. Zmoknięcie to pół biedy, ale nie miałem ochoty zetknąć się u góry z burzą. Zwłaszcza, że te niby odchodziły, ale w tle nadal było słychać nowe...
Rozmawiam z dwiema babkami, które także czekają na przejaśnienie. Temat zszedł na łapanie stopa. Jedna zastrzega się, że nikogo nigdy nie weźmie, w życiu. Wiadomo, przestępcy masowo włóczą się po Polsce i tylko czekają, aby na nią napaść, zgwałcić, okraść. Druga - dla odmiany - w Bieszczadach zabiera autostopowiczów często. Nie widzi tych bandytów, czy co?
Przestało padać, jednak ciągle słyszę gdzieś burzę. Może jestem przewrażliwiony, ale Połoninę Caryńską odpuszczam. Przy takiej pogodzie nie miałbym przyjemności wędrowania, ciągle wypatrywałbym zagrożenia.
Zamiast tego zaglądam na cmentarz dawnej wsi. Berehy Górne (Береги Горішні), spolonizowane w 1968 roku na Brzegi Górne, zamieszkiwało kiedyś ponad pół tysiąca mieszkańców. Miejscowość była długa, ciągnęła się na odcinku około 4 kilometrów pomiędzy dwiema przełęczami. Pozostały po niej tylko zarośnięte resztki nekropolii.
Jeszcze do lat 60. ubiegłego wieku znajdowała się na nim setka nagrobków. Potem Polacy zaczęli je przerabiać na tłuczeń podczas budowy Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej. Przetrwało... 11. Podobno nie zniszczono ich na skutek protestów rodzin tutaj pochowanych.
Groby te są ciekawe, pełne różnych symboli. Kielichy, koła, kręgi (znak jedności), lekko zdeformowane krzyże. Przypominają sztukę celtycką. Wykonał je miejscowy rzeźbiarz-amator Hryć Buchwak. Bojkowie byli grupą znacznie mniej rozwiniętą kulturowo niż sąsiedni Łemkowie, więc i styl trochę archaiczny, a litery koślawe.
Skoro nie idę górą przez połoninę, więc pójdę dołem. Nocować mam w Ustrzykach, to ponad 10 kilometrów asfaltem. Ale może znowu złapię podwózkę?
Chociaż z tym może być różnie. Po dotychczasowych pobytach w Bieszczadach doszedłem do wniosku, że Berehy są granicą oddzielającą obszar, gdzie ludzie chętnie biorą autostopowiczów, od tego, gdzie pokazują im różne durne gesty. Do tej pory jeszcze nie udało mi się skorzystać ze stopa w tej okolicy...
Początek maszerowania zdaje się to potwierdzać: mija mnie niewzruszenie kilka aut. Potem decyduję się to olać i przynajmniej pierwszy odcinek przejść z buta, zwłaszcza, że ruch jest nieduży, a dookoła całkiem ładnie.
Z lewej strony widzę stado owiec. Biegnie tamtędy ścieżka edukacyjna, czasowo dostępna... wyłącznie z przewodnikiem. Z powodu psów pasterskich. Idąc tym tokiem rozumowania, to całe duże obszary Karpat powinny być dostępne tylko dla zorganizowanych grup. Paranoja!
Zabudowania Berehów docierały aż do przełęczy Wyżniańskiej. Wieś przestała istnieć około 1946 roku i są różne wersje co do tego wydarzenia. Jedna głosi, że po zajęciu osady przez Armię Czerwoną całość górali mniej lub bardziej dobrowolnie wywieziono do ZSRR. Inna, że po przejściu frontu w Berehach przez 2 lata siedziała UPA, następnie pokonana przez Wojsko Polskie, które już w klasyczny sposób spaliło zabudowania i ludność przepędziło. Najprawdopodobniej w momencie rozpoczęcia Akcji Wisła nikt już nie mieszkał.
Mało brakowało, a mielibyśmy tutaj zupełnie inni obrazek: PRL-owscy włodarze, którzy najpierw dopuścili do wyludnienia i upadku Bieszczadów, w latach 70. planowali ich wielki rozwój turystyczny. Między Wetliną a Ustrzykami miały powstać dziesiątki ośrodków wypoczynkowych dla... 10 tysięcy przyjezdnych. W samych Berehach odpoczywałyby 3 tysiące wczasowiczów. Koszmar!
Na szczęście - podobnie jak wiele innych projektów lat minionych i - oby - współczesnych - kretyńskie pomysły pozostały tylko na papierze.
Tymczasem znowu słyszę grzmoty, więc przyspieszam kroku. Zerkam na Połoninę Caryńską i wzdycham z żalem.
Na przełęczy Wyżniańskiej dziwnie pusto. O tej godzinie nie ma parkingowego, nie pobierają haraczu za wstęp do Parku. Tylko kilka samochodów. Zagaduję dwójkę pakujących się do wozu facetów, lecz ci zjeżdżają w stronę Cisnej. Siadam zatem w fotelu odbieracza opłat i chwilę odpoczywam.
Zostało mi jeszcze 6 kilometrów. Niedużo, ale jakoś mi się nie chce. Rozkładam się zatem na asfalcie, zrzucam plecak i czekam. Tym razem mi się udało: po kilku minutach zatrzymuje się auto. W środku dwie dziewczyny. Sytuacja klasyczna: wczoraj je wożono, dzisiaj wożą one. Właśnie wracają z Soliny, z odpoczynku nad wodą. U nas lało, tam nawet jedna kropla nie spadła.
W Ustrzykach Górnych (Устрики Горішні) wysiadam pod schroniskiem. Dostaję nocleg w pokoju zbiorowym. Na razie pustym, ale powoli się zapełniającym. Jest dopiero 17-ta, a ja nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić. Snuję się tu i tam, coś jem, czytam książkę. Zaczynam żałować, że jednak nie wlazłem na Caryńską. Aż zobaczyłem te chmury...
Przyszły dość nieoczekiwanie. Najpierw wyglądały bardzo malowniczo...
...a potem runęła ściana wody. Do tego kilkukrotnie przewalała się burza. Potwierdzili to turyści, którzy wybrali trasę, którą pierwotnie planowałem: na Caryńskiej nie padało, lecz widoków nie było prawie żadnych, a potem podczas zejścia kompletnie ich przemoczyło i postraszyło piorunami.
Wieczór jakże inny niż ten w Łupkowie albo w Wetlinie. Nie ma z kim usiąść, napić się piwa, pogadać. Nie to, że brak ludzi, bo schronisko jest w dużej części wypełnione. Po prostu sam nowy typ turysty: zejść ze szlaku, wziąć prysznic, usiąść z boku ze smartfonem lub laptopem i odciąć się od realnego świata. A potem szybko spać, byle bez kontaktu z innymi...
Gdy ja nocowałem w Kremenarosie to wieszali Paskudne banery z reklamą piw .Patrząc na Twoje zdjęcia byłeś tam w pod koniec czerwca ?
Ostatnio zmieniony 2019-08-08, 22:58 przez trotyl, łącznie zmieniany 2 razy.
A na ziemi pokój ludziom dobrej woli
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 84 gości