Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

Wśród wąwozów i płonących gór czyli Armenia 2017

Autor Wiadomość
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-02, 22:39   Wśród wąwozów i płonących gór czyli Armenia 2017

Z poczatkiem wrzesnia, po 3 latach nieobecnosci, wracamy do Armenii. Juz sie porzadnie stesknilismy za smakiem pieczonego barana w cieniu kamiennych koscielnych murów, za płowoscią gór, za kolczatymi roslinami powbijanymi w skarpetki, za koniecznoscia łyknięcia "stakana" z co drugim kierowcą autostopu, za "miniwozikiem", ktory wisi na niebie jakos tak dziwnie wysoko....

W samolocie leci z nami cala wycieczka emerytowanych Niemcow. Są straszni. Zachowują sie jak knąbrna i rozbrykana wycieczka szkolna. Całą noc ciągłe wrzaski, kwiki, bieganie w kółko, porykiwania, jakby jeden dziadek z drugim rywalizowal kto bedzie glosniej darł jape i zrobi wokol siebie wiecej tumultu. W samolocie psują trzy półki i dwa siedzenia. Informują o tym obsluge z takimi minami, jakby byli dumni z udanej psoty. Chór babuszek wtóruje im radosnie.

W Erewaniu jestesmy jak zwykle w srodku nocy. Nie wiem czemu, ale nie da sie poleciec z Polski w te strony o normalnej godzinie. Nie ma takiej opcji. Połączenia sa tylko o nieludzkich nocnych porach. Z innych kierunkow docieraja tu samoloty rowniez za dnia. Widac nasi wykupili jakas najtansza taryfe albo co? Wiec kazdy wyjazd w te miłe strony musi byc niestety okupiony na poczatek zarwaną nocą, czyli czyms czego nienawidzimy najbardziej.

Bagaze na szczescie sa z nami, co ostatnio ponoc wcale oczywiste nie jest. W rozmowie z kilkoma znajomymi przewinelo sie juz powiedzenie “ lecisz LOTem, bagaz potem” ;) My jednak jestesmy dziecmi szczescia i jeszcze nigdy nas to nie spotkalo. Pomni doswiadczen z lat poprzednich sprytnie walczymy z bankomatami juz na lotnisku, zeby nam wypluły kase niekoniecznie w najwiekszych nominałach. Nabywamy tez lokalna karte do telefonu. Niestety cos sie pozmienialo z tymi ich kartami na przestrzeni ostatnich kilku lat. Po pierwsze nikt nie potrafi nam sprzedac takiej karty, zeby mozna bylo z niej zadzwonic rowniez do Polski. Ponoc obslugują tylko Armenie, Karabach i Rosje. Kupujemy, bo glownie jest nam potrzebna aby gadac z miejscowymi. Potem sie okazuje, ze smsy jednak do Polski dochodzą. Poza tym moja ulubiona Nokia 3310 zaczela odrzucac ichniejsze karty i nie chce z nimi rozmawiac. Musze wiec wydłubywac z dna plecaka zapasowy telefon.

Poczatkowo planowalismy jechac do Stepanawanu marszrutkami. Dajemy sie jednak uwiesc taksiarzowi, ktorzy proponuje calkiem znosne stawki. 4,5 godziny siedzenia na ciemmnym i zimnym dworcu Kilikia, z zamknietym kiblem i oganiajac sie od innych taksiarzy nie brzmi zachecajaco ;) Zwlaszcza ten kibel a z doswiadczenia wiem, ze do krzakow tam jest daleko! Świt nas wiec zastaje gdzies na płaskowyzu kolo Alagyaz. Horyzont powoli różowieje a okoliczne ludziska prowadza stada koz, owiec i krow gdzies ku swemu przeznaczeniu. Przemykaja niebieskie ziły z sianem pod niebo. Jakis facet strzela z wiatrówki do butelek na płocie. Ciezko zrobic zdjecie- jest jeszcze mrok i jeszcze szyby auto ma przyciemniane.



Przed Stepanawanem odwiedzamy jeszcze wies Amrakits, gdzie wsrod lisciastych drzew stoi dosc nietypowa jak na Armenie świątynia. Wyglada jak zywcem przeniesiona gdzies z Rosji czy Ukrainy. Jest zupelnie niepodobna do innych ormianskich klasztorkow. Na dachu ma wiele “bułeczek” z krzyzem. Cerkiew jest chyba opuszczona, ale zamknieta na glucho. Nawet ciezko zajrzec do srodka, tak wszystko jest zabezpieczone blachą.







Przychodzi mi zaraz na mysl film o Mołokanach, ktory niedawno oglądalam, czy o innych staroobrzedowcach, ktorych spore ilosci byly ponoc przesiedlane na Kaukaz. Nie ma jednak z kim pogadac. Wies jest jak wymarła. Tylko jakas samotna kura ryje wsrod przycerkiewnych lisci i zapamietale wali dziobkiem w sucha i twardą ziemie. Ludzi brak. W koncu jest chyba 7 rano a o tej porze wstaja tu tylko pasterze i taksowkarze ;)

W Stepanawanie robimy zakupy kompleksowe - od benzyny do marusi, poprzez wino az po domowy aromatyczny ser :) Chce tez kupic jakas najmniejsza wódke, na wszelki wypadek, zeby moze kiedys chlapnąc nocą jakbysmy bardzo zmarzli, albo dla zdrowotnosci przeciw sraczce. W sklepie sa 0.7, 0.5, 0.25. Pytam goscia czy nie maja setki. A on sie smieje, zebym sprawdzila naprzeciw- w sklepie dziecinnym :)

W miescie sa dwa pomniki- jakis niepodpisany koles na tle puzzli i omurowane kolumnami zrodelko, przyozdobione krzyzami oraz narzedziami rolniczymi. Tu tez zapodajemy pierwsze sniadanie z lokalnych pysznosci :)





Na obrzezach miasta po raz pierwszy zagladamy w wąwoz. Juz tu sie nim zachwycamy - jeszcze nie wiemy, ze dalej bedzie on jeszcze bardziej imponujacy.







Mijamy fajne stacje benzynowe- ech… ze tez nie zdążylismy dojechac tu rok temu skodusią. To by bylo tankowanie! :D





Dzis planujemy dotrzec do miejscowosci Lori Berd i twierdzy o tej samej nazwie.

W wiosce nie pozwalają nam wypic piwa przed sklepem. Bo kto to widzial tak siedziec na ziemi, bez stołu? Zostajemy zaproszeni do lokalnej “klubokawiarni”. Jest to niedokonczony, wpółopuszczony budynek ze stolikami, piecem, kartami do gry, planszówkami i stosami butelek, swiadczacymi o prężnym dzialaniu tej placowki.







Mamy nawet propozycje powrotu tu na nocleg i wieczornej wspolnej biesiady. Ale dlaczego dzisiaj?? Ogolnie dzis jestesmy monotematyczni i marudni- spać, spać, spać! Zawsze pierwszy dzien jest taki troche na straty...

Miedzy wsią a twierdzą jest dziwne głazowisko. Leżą bezładnie rozrzucone bloki skalne, wyraznie obrobione kiedys ludzką ręką. Niektore z nich maja trojkatne zakonczenia, inne sa prostokątne a wokol idzie rowek, inne jeszcze mają wykutą prostokątna dziure. W owych zaglebieniach sa resztki jakby palonych traw, jakby wegla drzewnego. Napisow czy rzezb nie ma zadnych. Gdzies znalazlam informacje, ze byc moze byly to groby Jazydów?









A potem juz twierdza, malowniczo polozona na brzegu skalistego wąwozu rzeki Dzoraget.









Oprowadza nas po niej babka, ktora kosila trawe nieopodal. Caly czas cos opowiada, nie przejmując sie kompletnie tym, ze my w ząb nic nie rozumiemy. Pisze nam na piasku jakies cyfry, a my nie mamy pojecia czy to data zbudowania twierdzy, dlugosc murów czy ilosc ludzi, ktorzy ją zamieszkiwali.

Wsród murów zachowała sie dawna łaźnia i kosciołek z dachem porosłym trawą.









Tu tez po raz pierwszy spotykamy sie z wypalonym fragmentem łąki. Jeszcze nie wiemy, ze bedzie to naszym tegorocznym przeklenstwem. Poki co traktujemy to jako ciekawostke, zastanawiajac sie czy komus ognisko zwiało, czy moze celowo wypalali jakies oporne chwasty?



Wąwoz nam na tyle wpadł w oko, ze postanawiamy zejsc na dno i tam zapodac biwak.







Skalistymi zboczami złazimy coraz nizej, starając sie usilnie nie wleciec do rzeki. Nie jest to wcale takie proste, trawa porastajaca wąwoz jest śliska jak szlag a sciezki nieco spadziste!

Mijamy wykute na skalach napisy. Jak ktos potrafi przetlumaczyc to bylabym bardzo wdzieczna!



Cos jakby szlak?



Na dole tez sa fragmenty baszt czy jakis umocnien. Ciekawe czy mialo to niegdys jakies polaczenie z twierdza?





W koncu po pokonaniu skalnych półek i przekroczeniu strumienia znajdujemy dogodne miejsce na namiot- w cieniu, na miekkiej trawce. Jest godzina 13. Rozsiadamy sie pod drzewami. Co chwile dostajemy w łeb aromatycznym jabłuszkiem lub mirabelką. Gapimy sie tępo przed siebie sluchajac ciszy mąconej przez szum strumienia i granie cykad. Obserwujemy drapiezne ptaki szybujace gdzies wysoko nad nami. Robimy pranie i rozwieszamy wszystko na gałęziach. Pijemy wino, żalujac, ze w tym roku prawdopodobnie nie odwiedzimy “winozawodu” w Areni.

Zastanawiamy sie, ze gdyby tu byla Polska- ile by wokol stało zakazow, płotow i krat...







Kąpiemy sie w spienionych buniorach o lodowatej wodzie, gdzie po kilku sekundach przestaje sie czuc zanuzone kawalki.









Ziewamy i wgapiamy sie w skały, rozwazajac gdzie spierdzielamy jak w nocy zacznie lac i rzeka zacznie przybierac. Mamy juz opracowana trase ewakuacji na skalny balkonik. Jakby co ;)

Znajdujemy w skalnej rozpadlinie jakies dziwne ustrojstwo- chyba cos do łowienia ryb?





Na takich ambitnych zajeciach schodzi nam czas do 18. A potem idziemy spac, mrok w takie kaniony schodzi dosyc szybko. Dzis jest nam to na reke. Jak rowniez to, ze szansa na jakies odwiedzimy jest tu minimalna.

W nocy ide do kibelka. Widac swiatło na drzwiach namiotu- zapewne ksiezyc. Otwieram- a ksiezyce są dwa, wylaniaja sie zza skal.. Chwile stoje z otwarta gęba.. Okazuje sie, ze to jednak latarnie ;) Na szczycie urwiska jest jakas minifabryczka ;)

Spimy 15 godzin. Dzieki temu miejscu. W kazdym innym slonce wykurzyloby nas z namiotu juz duzo wczesniej!

W ogole ten kanion nas nieco zasysa. Rano rowniez nie zbieramy sie za skoro. Upał jest nieziemski a tu taka zimna pluszczaca woda! Idziemy wiec odwiedzic stary kamienny most, ktory jest nieopodal.







Odkrywamy, ze pod nim jest biesiadka! Stół, ławy, miejsce grilowo-ogniskowe!



I kolejne rewelacyjne miejsce na kapiel! Jakby wydrążona wanna, gdzie woda wpada wodospadem i szalenczo wiruje tworzac ogromny bunior. Kawalek dalej mozna nawet poplywac!

W koncu jednak musimy wylezc na ląd i ruszyc w dalsza droge, przez spalone słoncem stepy. Zawsze w Armenii bywalo o tej porze sucho, ale w tym roku przekroczylo to wszelkie granice. Trawa pod nogami rozpada sie w popiol- chrupie i szelesci jakby isc po foliowych workach.





Okoliczne bydełko tez lgnie do chlodnej wilgoci.




cdn
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-04, 18:34   

Po dotarciu do glownej drogi łapiemy stopa. Zatrzymuje sie trzecie auto. Cięzarowka. Ładujemy sie na pake- tak jak lubimy najbardziej. Tu jest to jednak dosc karkołomne. Tylna klapa paki sie nie otwiera. I nie ma zwisającego łancucha, popularnego w ukrainskich gruzawikach. Trzeba sie wspinac po kołach a potem starac nie nabic na wystająca blache. Ale czego sie nie robi dla wiatru we włosach! :D Pierwszy tegoroczny ormianski stop i od razu tak wysoko stawia poprzeczke :D







Wysiadamy w Agarak pod sklepem. Naprzeciw niego jest miejsce biesiadne zrobione ze starego PAZika. W srodku sa stoliki, krzesełka, na zewnatrz sympatyczna ławeczka. W upalny dzien piwo pod sklepem zawsze smakuje wybornie- ale przy takim autobusie wypada zakupic od razu dwa!









Marszrutki jezdza tu takie same.



Ciekawe jak pomaranczowy autobusik stał sie przysklepową wiatką? Przyjechal kiedys, przywiozl pasazerow i tu wydał ostatnie tchnienie? Strasznie podoba mi sie taki szacunek do przedmiotow i brak marnotrastwa. Juz nie moze byc autobusem i wozic podroznych? Zdarza sie. Nic nie jest wieczne, wszystko sie zużywa. Ale nadal sluzy ludziom, tym razem dajac dach nad glowa w czasie biesiad.

W sklepie trafiam na bardzo sympatyczna i rozmowna obsluge. Babki od razu mnie przepytują z ilosci dzieci. Z tego, ze tylko jedno i ze nie syn udaje mi sie jeszcze jakos wybronic. Ale tego, ze nie mam przy sobie zdjecia to juz nie moga mi darowac. Jak mozna nie miec zdjecia dziecka w portfelu? W Armenii wszyscy noszą! "A jak ktos ma czternascioro dzieci to portfel sie nie domyka?" Babki sie smieją- w takim przypadku moze byc zdjecie grupowe ;) Jesli nie mam w portfelu to moze chociaz w telefonie? W telefonie to ja nie mam zadnych zdjec (bo on nie ma takiej funkcji ;) ) To moze w takim razie sa gdzies w internecie? Na jakis odnoklasnikach? I juz biegaja po sklepie z telefonami w poszukiwaniu lepszego zasiegu. Najlepiej łapie na zapleczu. Wpisuje wiec miedzy arbuzami adres bloga (inne miejsca zdjeciowe chyba nie sa dostepne bez logowania) i czekamy 15 minut az sie załaduje ;) W tym czasie staram sie wybrac jak najmniej splesnialy lawasz- niestety maja tu tylko takie w foliowych workach a te porastają grzybem na potege. Specjalnie w tym celu wozimy ze sobą płocienny worek- wlasnie na lawasz, zeby dyndal na zewnatrz plecaka. Najwyzej wyschnie na czipsy jak za dlugo wisi. Mają tu tez domowy ser w beczce, co ciekawe ser jest w kostkach i siedzi zanurzony w wodzie. Jest wyjatkowo smakowity- ponoc z mleka mieszanego, krowio-kozio-owczego i “co tam jeszcze”. Nie wiem co ma oznaczac ostatnia fraza, ale na wszelki wypadek wolę nie dopytywac. Grunt ze ser jest bardzo smaczny. Czasem moze lepiej nie zagladac do kuchni ;) A co tam z komórka na zapleczu? Tak zapamietale szukala stronki, ze sie rozladowala. I juz babka leci do domu po ładowarke. W koncu sie udaje. Jest. Kabaczek szczerzy ząbki i prezentuje czarne oczka z płową czupryną. Miejscowi usatysfakcjonowani. Nie, to nie koniec. Teraz ja musze obejrzec zdjecia ich wszystkich dzieci, a do zaprezentowania mają chudobę nieporownywalnie wieksza niz my ;)

W wiosce mialy byc ruiny kosciola. Zamiast takowych znajdujemy kosciolek swiezo wyremontowany i zamkniety.



A tu szkola!



Na obrzezach miejscowosci, pod gazową bramą łapiemy stopa.



Przyjezdza marszrutka. Jedzie powoli i radosnie. Co chwile jest postoj a to na siku, a to na papieroska, a to na łyk wody z przydroznego zrodelka. Kierowca spelnia kazda prosbe pasazerow :)

Wysiadamy w Ajgehat, gdzie robimy sobie biesiade pod pomnikiem. Bardzo dogodne miejsce aby rozlozyc sie z żarełkiem i napojem, cofniete od drogi, cieniste. Rozwazamy nawet biwak tutaj ale chyba zbyt blisko wsi, moglaby sie zwlec jakas gownarzeria.



W pobliskim sklepie ogladam zgromadzone w lodowce piwa. Facet mnie pyta czy jestem z Rosji. Nie wiem czy w tym roku w Rosji nastała moda na warkocze albo na kapelusze? Bo na tym wyjezdzie na kazdym kroku mnie o to pytaja - i bardzo dziwia sie gdy zaprzeczam. Mówie wiec i tu, ze nie, ze z Polski. Sprzedawcy od razu cieszy sie gęba. Mówi, ze Ormianie lubią i Polaków, i Rosjan. Polaków lubią bo sa mili a Rosjan lubia bo muszą ;)

Dalej w strone Ardvi łapiemy na stopa starą wołge bez tylnych siedzen. Tzn. wogole nic z tyłu nie ma- tylko karoseria i resztki rozsypanej fasoli. Toperz mądrze siadł na plecaku. Ja zrobilam to mniej sprytnie bo siadłam na jakiejs rurze, ktora w czasie jazdy robi sie coraz bardziej gorąca. Nie bardzo moge zmienic pozycje bo jestem przywalona plecakiem. Ratunku! Piecze! Co to za cholerna rura?!?!?! Dobrze, ze trasa nie jest daleka. Udalo sie, moj kuper nie zostal przerobiony na szaszlyk..





Nasza wołga to ta z prawej. Z lewej tez wołga, tez fajna, acz nowsza.



Pniemy sie do gory, wies zostaje za nami.



Naszym celem jest klasztorek, do ktorego przedzieramy sie przez ławice baranów i wpółopuszczone kołchozy.









Kosciolek jest otwarty czesciowo. Jedna izba jest zamknieta. Zagladamy tam przez szpare w drzwiach i wyglada jakby w srodku byl katafalk ze zwłokami. To no fajne towarzystwo bedziemy miec dzis w nocy!



Gdy siadamy przy biesiadce przyjezdza białą niwą lokalny pop, ksiadz, zakonnik- nie wiem jak sie tu takowa funkcja nazywa. Gosc jest swiatowy- pyta w jakim jezyku chcemy rozmawiac: angielski, rosyjski, niemiecki? Nasz nowy znajomy na imie chyba Wartan i na codzien urzeduje w Odzunie. Tutejszym klasztorkiem tez sie opiekuje, ale raczej z doskoku, jako ze miejsce jest mniej popularne. Otwiera nam zamkniete czesci, opowiada o historii, ze obiekt pochodzi z 8 wieku, a w srodku jest obraz z podobizna swietego, ktory tu działal w regionie.



To co wzielam za trupa jest nim ewidentnie, ale niezbyt swiezym. Jest to zamurowany grob z 8 wieku przykryty dywanikiem z inskrypcja.

Gdy stoimy w ciemnych wnetrzach monastyrku to Wartan zaczyna spiewac. Tubalny glos rozchodzi sie echem po niewielkim pomieszczeniu, wiruje gdzies pod kopułą. Spiewa sam, ale momentami jest wrazenie jakby chóru, jakby cos zaklęte w scianach spiewalo razem z nim. Gdy na chwile cichnie echo kamiennych scian, slychac ze gdzies daleko zaryczy krowa albo pasterz nawołuje swoje stada. Potem znow wszystko głuszy wibrujący tajemniczy spiew.



Przy klasztorku sa dwa cmentarze. Ten za kosciolem zawiera kilka nietypowych dla regionu nagrobkow- pomnikow z marmuru, ze zdjeciami zmarłych. Bardziej kojarzą mi sie ze starymi cmentarzami spotykanymi u nas.









Drugi cmentarzyk jest na gorce i jest sporo starszy.



Mozna tu spotkac roznobarwne chaczkary.





Najciekawsze jest spore zgrupowanie płyt grobowych gdzie sa wyobrazone zarysy postaci w otoczeniu roznych przedmiotow- noże, dzbany. Mają tez rozne fryzury i nakrycia głowy. Toperz stwierdza, ze postacie bardziej przypominaja ufoludki niz ludzi. Cos w tym jest....











Potem mozemy zadzwonic sobie dzwonem, ktory ma bardzo ladny dzwiek. Sam Wartan nam to proponuje i mowi, zebysmy dzwoniac pomysleli sobie zyczenie. A mi sie od razu przypomina jaka nieziemska awanturą skonczylo sie, jak kiedys dawno temu zadzwonilam dzwonem przy cerkwi w Komanczy.



W dzwonnice wmurowane sa dwie płyty nagrobne. Czemu tu trafily? Tego tak do konca nawet Wartan nie wie.. Co rozni te dwa nagrobki od pozostałych na cmentarzu? Wyraznie rzuca sie w oczy, ze postacie mają buty! I jeden nie ma skrzyzowanych rąk!





Gadamy tez o innych naszych planach na kolejne dni. Ponoc warto odwiedzic klasztorek Horomajri w Odzunie. Mniej znany od tego gdzie ciagna cale rzesze autokarowych turystow. A ponoc ciekawszy- bo tworza go dwa budynki, oddalone od siebie o 200 metrow, ale zwykle zwiedza sie tylko jeden lub drugi. Bedac w jednym nie mozna isc do drugiego. Ot tajemnica ;) “Dotrzecie, zobaczycie to zrozumiecie”.

Probuje tez podpytac o dwa klasztorki kolo Alaverdi, o ktorych strasznie mało wiadomo Khorakert i Khuczap. Wartan kręci glowa. “Trudna sprawa. Mozecie dojechac do wsi Dżiliza, ale dalej was nie puszcza bez “propuska” ze Stepanawanu.”. Khorakert lezy ponoc juz po gruzinskiej stronie, a Khuczap niby po ormianskiej, ale droga dojazdowa wiedzie przez Gruzje. Czytalam gdzies , ze wystarczy sie dogadac z pogranicznikami z zastawy i nawet oni zawiozą. Ponoc tak bylo jeszcze 5-10 lat temu. Teraz poganiczne klimaty sie jakos zaostrzyly i decyzyjny jest tylko naczelnik. A chlopaki z postow sie boją dzialac na wlasna reke. No coz. Bedziemy pytac jeszcze w Alaverdi czy Madanie.. Nie chce nam sie wracac do Stapanawanu.

Koło klasztorku jest tez “skała węża”. Wedlug legendy, w dawnych wiekach, grasowal tu ogromny wąż, ktory siał spustoszenie wsrod wiesniakow, a wielu z nich wciął na podwieczorek. I owego potwora usmiercil sw. Howhan. Zmienil gada w kamien. A spod kamienia od tego czasu wyplywa zrodelko, ktore jest swiete i lecznicze. A dusza swietego ponoc nadal ochrania wioske.

Jedna ze skal w wąwozie rzeczywiscie wyglada nietypowo. Nie ma wątpliwosci, którym “kamieniem” był wąż-potwor!



Pod legendarną gadziną jest grota a niej rzeczone zrodelko, w tym roku niestety ledwo kapiące…





Jest tu tez kapliczka, gdzie ludzie zapalają swieczki a w ich topniejący wosk wciskają kamyczki. Czemu jest taki zwyczaj z tymi kamykami? Niestety odkrylam to dopiero rano, wiec juz nie mialam jak zapytac o to Wartana.



Wieczorem przyjezdzaja jeszcze jacys filmowcy i wraz z Wartanem kręca sie to tu tam z wielkimi kamerami.

Przy klasztorku jest sympatyczne miejsce biesiadkowe. Stoi ogromny stół zrobiony z jakiegos duzego żelaznego elementu. Nie wiem czym to bylo w czasach swej mlodosci ale napewno nie bylo odlane aby zostac stolem. Wokol kamienne ławy i krzesła.







Sa tez rozne grile, do wyboru do koloru.





Jesli chcemy gdzies zawiesic barana lub inne mięsiwo, celem wypatroszenia albo innych etapow oporzadzania to tez nie bedziemy miec z tym problemu. Na drzewie dynda solidny hak.



Jest tez obok drewniana wiata, na ktora patrzymy łasym okiem pod kątem noclegowym. Ma ona pieterko, ale niestety nie da sie tam wylezc. Drewniane bele sa ulozone na stalowej kratownicy w ten sposob, ze mozna je podniesc i zajrzec ale wyjąc juz sie nie da. Pomysł sypialny wiec upada.



Spac ukladamy sie wiec na cyplu za cmentarzem.



W nocy strasznie ujadają psy przykolchozowe na łancuchach. Gdy ktos przechodzi obok- wycie, gdy jedzie auto na drugim koncu wsi- skowyt, gdy ja ide do kibla (po drugiej stronie wąwozu) charkot.. Gdyby nocą przyszedl zlodziej krasc owce albo wilk je zjesc to kazdy pasterz by to olał i spał dalej- byloby ujadanie jak zwykle. Dzien jak codzien. Po kiego diabła komu taki pies??

Rano odwiedzamy drugi kosciolek w Ardvi. Polozony w wiosce, popadły w ruine, juz niezadaszony.





Teren wokol budynku widac, ze calkiem niedawno ostro sie jarał…



Jedna sciana wyglada tak jakby na dniach miala sie rozleciec. Ten kosciolek jest nowszy- tylko X wiek, wiec mało kto sobie nim zaprząta głowe.



Jest kilka nagrobków. Jeden najprawdopodobniej przedstawia kobiete w ciąży.



W kierunku Ajgehat wracamy piechotą. Nic nie jedzie.





Mijamy przydrozną biesiadke, gdzie wyjatkowo nie wyschło zrodlo i mozna popic troche wody.





Mijamy tez budynek, ktory jest podarkiem dla ormianskiego narodu od Mołdawskiej SSR. Patrzac na date to taki troche prezent w ostatniej chwili ;)



Nie wiem do czego budynek sluzyl gdy go stawiali. Obecnie jest prywatnym domem mieszkalnym, z ktorego wypadaja na droge dwa wsciekle psy. Nie chca odpuscic gdy probujemy je zignorowac czy spokojnie sie wycofac. Doskakują do łydek, probujemy zasłaniac sie i odganiac je plecakami. Juz mam w rece gaz i mam zamiar go uzyc. W ostatniej chwili pojawia sie własciciel i łaskawie je odwołuje. Ale furtki skurwiel zamknac nie raczyl. Ani przeprosic. Nam sie udało. Ale niewykluczone, ze pogryzą nastepnego przechodnia.

Na poprawe humoru w Ajgehat miły akcent! A to skubana przebyła kawał drogi! Kierowca dopytuje, dlaczego fotografuje jego auto i sie tak do niego smieje. Nie wiedział :) Tez sie ucieszył. Fajnie, ze kiedys produkowalismy cos swojego!



cdn
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8298
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2017-10-04, 22:18   

buba napisał/a:
Fajnie, ze kiedys produkowalismy cos swojego!

Powiedzmy, że był "swój" ;) . Kształt był dziełem polskim projektantów, ale silniki bazowały na tych z Warszawy, a te z Pobiedy i były radziecką myślą techniczną, ewentualnie jej rozszerzeniem ;)
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-05, 12:52   

Pudelek napisał/a:
buba napisał/a:
Fajnie, ze kiedys produkowalismy cos swojego!

Powiedzmy, że był "swój" ;) . Kształt był dziełem polskim projektantów, ale silniki bazowały na tych z Warszawy, a te z Pobiedy i były radziecką myślą techniczną, ewentualnie jej rozszerzeniem ;)


Zawsze jeden z drugiego zgapia na to chyba nie ma mocnych zeby cos bylo calkowicie stworzone od nowa. Albo bardzo rzadko. Ale przynajmniej karoseria byla nasza, nazwa nasza i produkowane w naszej fabryce a nie tylko oddziale monterskim jak teraz. Mi sie to podobalo i fajne jest ze widzac nyske czy żuka moge powiedziec Ormianinowi "to jest nasze polskie auto" :D
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8298
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2017-10-05, 13:12   

W tej chwili to już chyba nie można o żadnym samochodzie powiedzieć, że jest jakieś narodowości, chyba, że ktoś go sobie złoży w garażu u siebie :D Właściwie tylko Syrena była niemal w całości polskim produktem, choć niektóre elementy wzięto z Pobiedy/Warszawy.

Żal, że prototypy z lat 80. nie weszły nigdy do produkcji, choć niektóre prześcigały pod pewnymi względami konstrukcje zachodnie. Ale do tego trzeba kasy, łatwiej było kupić licencje na cudzy produkt.
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2017-10-05, 20:53   

Pudelek napisał/a:
choć niektóre prześcigały pod pewnymi względami konstrukcje zachodnie.

Któreż to prototypy prześcigały zachodnie?
Wars? Syrena 110? Beskid?
No ale za to Lublin, wszedł do produkcji. Pamiętam w Młodym Techniku z lat końcowych 80tych był artykuł o polskich prototypach i min były tam zdjęcia Warsa, Lublina i Autosana H10.
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8298
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2017-10-06, 00:38   

Choćby Beskid wyprzedził auta tej konstrukcji z Twingo na czele o kilka dobrych lat... Zapewne pod względem silników i podzespołów był do tyłu, ale sylwetka była wówczas nowatorska.
Ostatnio zmieniony przez Pudelek 2017-10-06, 00:38, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2017-10-06, 07:29   

Beskid, owszem. Ale to tylko nadwozie było nowatorskie.
Ale to jak wspomniałeś, poza budą, pewnie by było jak z Polonezem. Ładne nadwozie, a podzespoły z Fiata 1300/1500, czyli lata 50te... Oczywiście nie nasz projekt.
Co do nadwozi, to było kilka fajnych projektów:
Syrena Sport:

ze strony Wikipedii https://pl.wikipedia.org/wiki/FSO_Syrena_Sport
czy kilka prototypów różnych wersji sportowych Polskiego Fiata 125p, ze stron Wikipedii
https://pl.wikipedia.org/wiki/Polski_Fiat_125p




Przepraszam buba za OT.
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8298
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2017-10-06, 10:12   

Te wersje sportowe podobno tylko ładnie wyglądały, bo podczas jazd testowych okazywało się, że ma problemy przy zakrętach, silniejszym wietrze itp.. Legendarna Syrena Sport rozpędzała się do magicznych 110 km/h ;)

A co do starych podzespołów - 125p jest doskonałym przykładem, gdy stworzono hybrydę z różnych istniejących samochodów :lol

To trochę odjechaliśmy od tematu ;)
Ostatnio zmieniony przez Pudelek 2017-10-06, 10:14, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2017-10-06, 10:36   

Pudelek napisał/a:
To trochę odjechaliśmy od tematu

:lol
To na koniec OT, mnie o sam wygląd chodziło, bo osiągi, czy w ogóle jazda...
Co do 125p, dlatego Lady rosyjskie były lepsze, one bazowały na Fiacie 124, dużo młodszym od bazy dla 125p.
Ostatnio zmieniony przez laynn 2017-10-06, 10:37, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-06, 10:58   

Mi sie podoba tez zolty ostatni! Taka fajna żaba! :D

Ciekawe czemu ten fiat 124 byl taki malo popularny? A musial byc dobry- chyba ze lady jakos mocno udoskonalili- bo łady, zwlaszcza te stare kanciaki wyszly swietne!
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2017-10-06, 10:59, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2017-10-06, 11:22   

Był następcą Fiata 1300/1500, a więc droższy. W Polsce czy ZSRR raczej ciężko go było dostać, bo były rodzime produkcje (też nie tanie).
Fiat 124:

z Wikipedii https://pl.wikipedia.org/wiki/Fiat_124
Lada 2101

z wikipedii https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81ada_2101
co ciekawe, był jeszcze ten Fiat dostępny jako Seat

z wikipediihttps://pl.wikipedia.org/wiki/Fiat_124

Czy te Lady kanciaste ( 2105 i 2107) były lepsze? Od 125p na pewno, choć od modeli starszych nie do końca.
My mieliśmy model 2103, o taki:

zdj z https://pl.wikipedia.org/...e_muuseumis.jpg

Nie jeździłem Fiatem 124, więc odniosę się do Lady 2103. Miała lepsze zawieszenie (125p wylatywały z zakrętów, gdy my spokojnie je pokonywaliśmy), lepsze zestrojenie przełożeń biegów, przy 80km/h 125p miał za duże obroty na 3biegu, i za małe na 4tym biegu, Lada obojętnie na którym przyśpieszała, na co pewnie też miał wpływ nowszy silnik.
Silnik z 125p to konstrukcja stara, gdzieś nawet ktoś pisał, że z lat 1938, ale tego nie potwierdzę.
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-06, 14:11   

Z Ajgehat do Odzun dojezdzamy z małomównym kierowca mercedesa. Zarowno przed nasza trasą, jak i po tym jak wysiadamy, koles wyciera cała karoserie szmatką. Ciekawe ile razy dziennie powtarza ten proces?

Głowny monastyr miejscowosci jest w remoncie, słychac wizg pił, wszedzie stoją dzwigi a w powietrzu unosi sie zapach piłowanego kamienia. Wokol kreci sie sporo turystow bo przyjechaly jakies “elitbusy”.









Stoi tu tez obok dziwny ni to pomniczek, ni to dzwonnica, z symbolami raczej nie kojarzacymi sie z religią i miejscami sakralnymi. No moze dla niektorych to byla religia- ale chyba nie to wyznanie, ktorego spodziewamy sie przy kosciele ;)



We wnetrzach spotykamy naszego popa zapoznanego wczoraj w Ardvi. Pokazuje nam zdjecia innych klasztorkow w rejonie. Babeczka sprzedajaca swiece i pocztowki pochodzi z Ukrainy, z okolic Połtawy. Przyjechala tu za mężem i ponoc bardzo jej brakuje wilgotnych, pachnacych lasow. Raz do roku odwiedza swoją rodzine na Ukrainie i zawsze wtedy wybiera sie tez na Howerle, bo “to swieta gora z ktorej sie czerpie moc”. Babeczka ogromnie sie cieszy, gdy jej mowie ze bylam na Howerli trzy razy. To, ze ani raz nie bylo pogody i nie mielismy zadnych widokow postanawiam jednak przemilczec ;) Nawiązawszy miłą pogawedke ze znajomymi i nieznajomymi ide obejrzec zakamarki budowli, robie zdjecia i ogolnie jest sympatycznie.



Do czasu. Jakis niemiecki turysta łapie mnie za rekaw, ze nie wolno robic zdjec. Patrze na niego najbardziej baranim wzrokiem jaki potrafie wygenerowac, mowie “nie rozumiem” (bo nie wiem jak jest po niemiecku “spier****”) i staram sie go zlewac. On jednak nie odpuszcza, probuje sie ze mną szarpac i wyrwac mi aparat. Na koniec biegnie do popa na skarge. Znalazl sie samozwanczy straznik klasztoru psia go mać! Pop mowi: “Ona moze robic zdjecia, bo ja jej pozwolilem. A pana prosze o natychmiastowe opuszczenie tego przybytku, poniewaz tu nie wolno krzyczec oraz napadac na innych zwiedzajacych. Zegnam pana.” Koleś spływa bez słowa rzucając mi nienawistne spojrzenie, po czym zagłebia sie w czeluscie swojego autokaru. Sa chwile, w ktorych czlowiek odczuwa jakas taka wewnetrzna radosc i ogromna satysfakcje. Skadinad nigdzie w Odzunie nie widzialam zakazu robienia zdjec, wiec nie wiem co za dziwną faze załapal ten psychol i dlaczego akurat ja padłam jego ofiarą…

Chwile pozniej odkrywam, ze urywa mi sie system nosny w plecaku. Na szczescie tylko z jednej strony. To juz mam odpowiedz czemu od rana ciagle cierpnie mi lewa reka.. Siadamy wiec pod sklepem i zabieram sie za mozolne szycie. Jest to obrazek bardzo interesjacy dla lokalnej dzieciarni, ktora akurat wylegla ze szkoly: “turysta siedzi na krawezniku i szyje”. Bede zapewne gwiazdą ormianskiego internetu. Chyba z dwadziescia dzieciakow zrobilo mi zdjecie. Albo selfi na tle ;)

Potem szukamy klasztorku Horomajri, ktorego lokalizacja jest sprawa sporną. Pop mowi, ze 300 metrow glowną drogą i na lewo. Babka ze sklepu, ze za kilometr. Ktos, ze w srodku wsi. Inny przechodzien, ze za wsia w kierunku przeciwnym. Ostatecznie zgadza sie z wersją z mojego przewodnika (jedyna seria przewodnikow, ktore są cos warte- z wydawnictwa “Ksiezy Młyn”, choc tam tez zdarzaja sie czasem błędy). Tam napisali, ze 3 km na poludnie od Odzun i tak jest w istocie. Klasztorek polozony jest juz dobry kawałek za wsią.



Ta budowla tez jest w remoncie. Armenia ostatnio ma jakis szał remontowy na klasztorki, acz trzeba im przyznac, ze robią to fajnie. O ile sie nie widziało wczesniejszego wygladu to nawet ciezko sie zorientowac rok po takiej akcji, bo nadal wszystko wyglada na stare- nawet jak ¾ obiektu zostalo odbudowane. U nas zapewne by wszystko otynkowali na łososiowo, wprawili plastikowe okna a sciezki wyłozyli kostką bauma. Z klasztorku Horomairi zostaly tylko dwie sciany, ale to niebawem sie zmieni i sciany ulegną rozmnozeniu.









A zaraz obok skraj wąwozu.







Druga czesc klasztorku jest faktycznie niedaleko w linii prostej tzn na dole, w kanionie.. Dzieli nas pionowa sciana. Juz wiem o czym mowil Wartan, ze blisko ale dojsc sie nie da. Ot tajemnica ;) Trzeba tam wylazic z dołu, od szosy Alaverdi- Vardanadzor. Tu kilka zdjec pt. "buba bawi sie zoomem" ;)









Jest taka pora, ze myslimy juz powoli o noclegu. Pytamy wiec w baraku robotników budowlanych czy nie bedzie problem jak tu gdzies nieopodal postawimy namiocik. Problemu oczywiscie nie ma, a ekipa zaprasza nas na obiad. Dzis makaron z pomidorami, kawa i domowy bimberek. Jest ich trzech Aleksiej i kumple, ktorych imion niestety zapomnialam. Ruine remontują od poltora miesiaca i sa w polowie prac. W miedzyczasie odwiedza ich chyba ich szef, bardzo niesympatyczna kreatura, ktora chyba robi im awanture, ze jedzą zamiast dzien i noc napierdzielac z robotą. Nas traktuje jak powietrze, nawet “dzien dobry” nie odpowiedzial.

Troche nam głupio bo chłopaki stawiaja przed nami ogromne porcje a oni jedzą z malutkich miseczek. Napewno beda przez nas głodni! Probuje zaproponowac, zeby jedzenie podzielic rowno na 5 czesci, ale bezskutecznie. “Gosc ma duzo zjesc i basta!”.





Chłopaki z budowy mają w ⅔ niebieskie oczy. Mowia, ze dawni rodowici Ormianie byli jasnowłosi (czesto rudzi) i oczy mieli jasne. Dopiero potem pokrzyzowali sie z roznymi Turkami i innymi przybyszami i sczarnieli. Smiejemy sie wiec, ze widac ja jestem rodowitą Ormianką z dawnych lat! :)

Potem chlopaki wracaja do pracy a my idziemy szukac miejsca pod namiot gdzies na krawedzi wąwozu.





Tak wyglada szczesliwy czlowiek! :)



Nasze miejsce noclegowe jest wyjatkowo fajne. Jestesmy ugadani z miejscowymi, wiec nie ma opcji, ze ktos sie doczepi, ze nie wolno albo co. Jestesmy kawałek od ich siedziby wiec nie bedzie problemu z chodzeniem do kibelka czy świstami pił od 7 rano. Miejsce jest za niewielkim pagórkiem wiec osłoniete od szosy. Widok cudowny. Pod kuprem mięciutko. Wieczór jest ciepły, cykady grają, zioła pachną. Miejsce biwakowe po prostu idealne…. Tak… Do czasu… Na swiecie nie ma rzeczy idealnych…

Juz mamy kłaśc sie spac, ciemnosc spowiła okolice, wino wypite… Z silniejszym podmuchem wiatru przylatuje do nas dyskretna woń spalenizny. Dziwne… Wies jest dosyc daleko a chlopaki z baraku napewno nie palą ogniska. Wychodze na pagórek i widze to….



Woń staje sie coraz mniej dyskretna a i glosne skwierczenie zaczyna sie niesc po okolicy. Początkowo jestesmy pewni, ze musimy juz teraz natychmiast spierdzielac, nawet nie składajac namiotu. Łapiemy plecaki i chcemy uciekac. Troche w panice, bo nawet nie wiemy w ktora strone najlepiej (ilosc stron mamy ograniczoną bo z jednej jest wąwoz ;) ) Wiatr jednak nam sprzyja- wieje w przeciwna strone, tak ze ogien raczej w tej chwili sie oddala niz przybliza. Mamy wiec czas do namysłu. Fajczy sie jednak na taką skale, ze nie ma mowy o spaniu, jesli nie chcemy robic za potencjalny szaszłyk w polewie namiotowej. Kierunek wiatru w nocy przeciez moze sie zmienic!! Budowlancy tez juz dostrzegli ogien. Widac, ze wylezli przed barak i sie rozglądają, swiecą latarkami. Wiec nie musimy biec ich ostrzegac. Czy w Armenii mają w ogole instytucje strazy pozarnej? Chyba nie.. Rozmawiajac pozniej w Artiku z miejscowym- mówil ze pobliski mocno rozhulany pożar gasiło wojsko razem ze skrzyknietymi miejscowymi, ktorzy sie bali o swoje chałupy. Tu do chałup jest daleko, wiec pewnie gasic nie bedą. Od razu stają mi przed oczami te wszystkie wypalone połacie stepow, ktore wszedzie widzimy od dwoch dni. Niech to k… szlag! A miał byc taki miły nocleg!



Co robic? Rozwazamy rozne warianty. Isc spac do kamiennej cerkwi? Taaaa… wyłozonej drewnianymi rusztowaniami. Isc niepokoic chłopakow od budowy? Oni i tak mają tam w baraku malo miejsca- jeszcze bedą chcieli nam odstapic swoje łóżka. I tak im wyjedlismy zupe... Nie ma co naduzywac goscinnosci.. A moze złozyc namiot i polozyc sie na karimatach na trawie? Wtedy predzej uslyszymy skwierczenie i nie obleje nas stopionym plastkiem… hmmm no chyba ze tylko tym plastkiem z palonego spiwora… ;) Poza tym w Polsce czy na Ukrainie bym tak zrobila- ale tu szlag wie co za gadziny zyją, jakie skorpiony ryją tu pod kamieniami i nocą wabione ciepłem przyjdą nas upalic w kuper… A moze wystawic warty? Jedna osoba spi w namiocie a druga siedzi na pagórku i gapi sie w ogien. Tez glupi pomysl.. nie wyspimy sie… Postanawiamy jednak zebrac klamoty i wrocic do wsi. Koło cerkwi wisiały jakies ogloszenia o wynajmnie kwater.. Mam nadzieje, ze nie bedą juz spali… I ze nie spotkam tam mojego ulubionego Niemca ;)

Wieś jest juz ciemna i po ulicach raczej włóczą sie typy, z ktorymi niekoniecznie chcielibysmy sie blizej pobratac. Jakies dzieci-szczury, jacys goscie, ktorych kolejny krok zapewne zaprowadzi do noclegu w rowie, jacys młodziency przy błyszczacych autach pokrzykujacy i poszturchujacy sie wzajemnie. Odnajdujemy glowną cerkiew i jedną ze strzałek kierunkowych na kwatere. Wybieramy tą strzalke gdzie najwiecej jest ormianskich napisow a najmniej angielskich. Ciemna, wyboista droga doprowadza nas na wysypisko. Po bokach ciemne domy siedzące za trzymetrowymi płotami. Taki urok kaukaskich wsi. Kazdy dom to twierdza. Kurde..Co robic? W jednym z okien widze swiatło. I jest dziura w bramie! Wsadzam tam glowe i nawołuje do dziadka, ktory akurat porzadkuje zioła. Jest nieco przestraszony i przede wszystkim zaskoczony nocnym najsciem. Ale na szczescie rozumie co do niego mówie. Prowadzi nas do poszukiwanego budynku, ktory oczywiscie ominelismy. Woła gospodynie, ktorą wyciaga juz z łózka. Miejsca sa. Ciekawe czy policzono nam drozej niz gdybysmy przyszli za dnia? Acz to chyba nie ma teraz znaczenia - grunt, ze nie musimy spac z zadkiem w ognisku.
Mamy dla siebie caly wrecz apartament- pokoj, kuchnie, lazienke z przedsionkiem gdzie mozna urzadzac biesiade (ciekawe czemu w takim miejscu?)





Babka przynosi nam lokalne zioła na herbate- miete, czubrice i jakies dwa inne gatunki, troche podobne do macierzanki ale to jednak co innego. Na polce leza ksiazki o tutejszym wojewodztwie, gdzie jest wymienione chyba z 7 klasztorkow o ktorych nie mialam pojecia bo nie przewinely sie nigdzie ani na zadnej z moich map, ani w przewodniku, ani tez w internecie w oczy mi nie wpadły. Wszystkie w lekkiej ruinie, z dala od glownych drog, czesto chyba w ogole nie przy drogach tylko gdzies samotne wysoko wsrod gor. Takie jak lubie najbardziej- zarosniete, zapomniane. Chyba tez dosc trudno dostepne - i bez niwy moga byc trudne do ugryzienia. Zatem dowiedzielismy sie o klasztorkach w Dorband, Kurtan, Sedvi, Bardzrakasz, Dsegh, Karasnic Mankanc, Hnevank, Tormakavank. Na tym wyjezdzie chyba juz nie upchamy tego w nasz i tak dosc napiety plan. Poza tym przydałaby sie dokladniejsza mapa niz nasze- ale czy takowe istnieją?

Przed snem opijamy sie jak bączki herbatą i urzadzamy polowanie na muchy, ktorych tu sa cale stada. Toperzowa gazetka zakupiona na warszawskim lotnisku zdaje sie byc idealna jako klapka! Chyba z 15 sztuk zostało ułowionych.

Mamy nadzieje, ze nocą nie pojdzie z dymem cala wioska. ;)

Rano odkrywamy jaki tu jest fajny widok z okna! :)



I ogrod pelen kwiatow!



W czelusciach ogrodu napotykamy tez babule, ktora zapamietale nam cos opowiada smiejac sie od ucha do ucha. Niestety nic nie jestesmy w stanie zrozumiec. Potem przychodzi gospodyni i daje nam worek sliwek. Zwiedzamy tez bimbrownie, a takie miejsca zawsze zwiedza sie miło ;)



Poruszamy tez temat wczorajszego pozaru. Gospodyni podchodzi do sprawy nad wyraz spokojnie. “Pewnie ktos wyrzucil z auta papierosa i sie zajelo bo susza w tym roku. Moze dziaciaki sie bawiły? A moze ktos wypalal pole pszenicy? Albo oporne chwasty? Napewno wies by sie nie zajela. Popali sie noca łąka, wypali sie trawa to i zgasnie. Codziennie sie gdzies pali- to tu, to tam. I zawsze samo gasnie. I tak tam nikogo nie ma, kto by siedzial nocą na łace? ” No tak… Na tej łące akurat ktos siedział ;)

A to miejsce gdzie trzeba zakrecic na kwatere a mysmy nocą przeoczyli.



Jesli ktos lubi nocowac pod dachem i ceni sobie rewelacyjne warunki za znosna cene (40 zl od osoby) to naprawde polecam!



Tuptamy sobie przez wies. Musimy wylezc na jej koniec i tam zaczac łapac stopa. Za wsia odkrywamy fajna wiatke- wagon przy boisku. W srodku krzesła typu dawna klubokawiarnia.







Calkiem niezle na nocleg by sie nadalo to miejsce, ciche, na uboczu, pewnie noca nikt nie przyjdzie... hmmm.. chyba ze ogien? Tak... ta mysl bedzie naszym przeklenstwem do konca wyjazdu...

A potem machamy na marszrutke a ona sie nie zatrzymuje. Sliczny pomaranczowy PAZik, jedzie w dobra strone, miejsc w srodku pod dostatkiem. Ale nie staje. Nie wiem dlaczego. Jest nam bardzo smutno :(

Tu podobny okaz przejezdzajacy w druga strone.



Na otarcie łez po marszrutce staje wołga. Tym razem nowsza niz ta przedwczorajsza z podgrzewaczem kupra ;) Ta ma siedzenia i to jeszcze nie byle jakie! Wylozone dywanami! Musimy pomyslec o takim wystroju do ktoregos z naszych autek! Na razie mamy dywan tylko w busiu na podłodze! :)



Robi wrazenie tez solidnosc dachowego bagaznika, wykonany chyba samodzielnie z grubych żelaznych prętów! To ma chyba nośność z 5 ton :)



Wołgą zjezdzamy tylko serpentynami na dno wąwozu. Na skrzyzowaniu musimy sie rozstac- kierowca jedzie do Alaverdi. A my odbijamy w prawo, na Kobair. Szukac kolejnego klasztorku wsrod gor.

cdn
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-10, 10:24   

Po zjechaniu z serpentyn zagłębiamy sie w wąwoz.





Ze skrzyzowania do Kobair zabiera nas chłopak o imieniu Nazar, podrozujący białą niwą. Teraz akurat przyjechal do rodzicow. Zwykle polowe roku pracuje gdzies za granicą. Wyjezdzal juz w tym celu do Rosji, Kazachstanu i chyba dosc nietypowo- bo do Tadzykistanu. To ostatnie mnie bardzo zaintrygowalo bo poki co jeszcze nie slyszalam o takim kierunku emigracji zarobkowych. Chlopak jednak stwierdza z tajemniczą miną, ze “w mojej branży jest inaczej”. Gdy pytam o ową branże szybko zmienia temat. Dopytuje tez jak wyglada mozliwosc pracy w Polsce dla Ormianina z rosyjskim paszportem. Mowie, ze to zalezy od wykonywanego fachu ;) Nie dał sie jednak podpuscic i jest nieugiety w swojej tajemniczosci. Potem mam jeszcze okazje zburzyc jego wizje historio-geografii, gdyz chlopak jest pewny, ze Polska byla jedna z republik sajuza. Prawie udaje mi sie z nim o to zalozyc ale koles postanowia jednak sprawdzic w internecie wykaz dawnych republik ;) I Polski na tej liscie nie ma. Szkoda, ze sie nie zalozyl, moze byloby na skrzynke piwa :) Nazar jednak cały czas nie odpuszcza swojej wizji- “Ale Polska to przeciez Pribałtika, nie? Jak to nie? Nie gadaj- to Polska nie lezy nad Bałtykiem? Myslalem, ze wy macie morze a przeciez nie Czarne!”. I znowu chce sprawdzac w necie co to jest “Pribałtika”. Dobrze, ze mijamy juz tabliczke z napisem “Kobair” bo przez te geograficzne rozwazania w koncu bysmy wlecieli do przepasci!

Poczatkowo trafiamy na stacyjke kolejową, ktora jest opuszczona od 2012 roku.





Przynajmniej z taka datą walają sie ostatnie dokumenty. Co dziwne - wiekszosc pism jest po rosyjsku. Tych sprzed 5 lat! Czemu?









Rozkladow jazdy niestety zadnych nie znalezlismy...

W bocznych pomieszczeniach sa jakies pulpity sterownicze i inne porozrzucane sprzety.





Kolejarze mieli tu ładne widoki!





Kolej południowo - kaukaska.





Nieopodal stacji jest skladowisko starych aut, ktorych porzucono tu chyba kilkanascie. W roznym stopniu rozbebeszenia.







Kolorowy prawie jak skodusia! :D



Droga do klasztorku miala isc od stacji w góre. Odnajdujemy jakies schodki opatrzone jakby szlakiem. Ciekawe czy on ma cos z Polska wspolnego? ;) Moze nasi go malowali? ;)




Podejscie jest dosc strome i wiedzie roznymi zaułkami, jakby przez wiejskie podworka. Kluczymy wiec miedzy płotami, otwieramy jakies bramki, prosięta chrumkają wokoło, raz nawet przechodzimy przez jakas werande.

Ten klasztorek tez jest w remoncie. Tez kreci sie trzech budowlancow. Tez stoją rusztowania, windy i małe dzwigi.



Ale na tym podobienstwa sie konczą. Ekipa nie tylko nie zaprasza nas do siebie, ale i oni tu tez nie nocują i juz kolo 15 zwijają sie do domu. Zostajemy sami.

Klasztorek tworzy kilka budynkow. Jest jeden niezadaszony z ciekawymi, kolorowymi freskami w srodku.







Rozne swiete postacie świdrują w nas oczami. Niezaleznie, w ktorej czesci kaplicy sie stanie, oni wciaz na nas patrza!





Że sie komus chcialo takie koronki w kamieniu odpierniczac!



Drugi budynek jest jakby odnowiony. Nie wiem czy to dzwonnica czy jakies inne funkcje pelni. Robotnicy zrobili sobie tu biesiadke, wstawili stoł, improwizowane ławy z dech. My tez mamy pewne plany co do tego miejsca ;)





Jest tez budyneczek z balkonem, z ktorego jest ładny widok na miasto Tumanian. Tu akurat zdjecie z wieczora- miasto w ostatnich promieniach slonca.



Na jednej ze scian sa napisy z poczatków XX wieku. Chyba czyjes podpisy. Zawsze widac ludzie czuli potrzebe pisania po scianach.






A pomiedzy budynkami wybija zrodełko! O bardzo smacznej i chlodnej wodzie.

Kawałek ponizej calego obiektu jest jaskinia z wodospadem. Z racji na susze jest on dosc lichy, ale cosik tam ciurka.







Idąc w drugą strone po jakis 200 metrach napotykamy kolejne budynki. Obecnie bytują tu stada krow wiec pomieszczenia sa potwornie zasrane i z tej racji na nocleg raczej sie nie nadadzą.








Kręcimy sie po klasztorku chyba z dwie godziny. Jestesmy sami. Tylko ptaki, cykady i krowy. Tylko swiergot, cykanie i muczenie przerywa gorska cisze. A gdy toperz idzie do kibelka zostaje nakryty przez wycieczke Francuzów, ktorzy wyrosli jak spod ziemi ;)

Potem idziemy sobie na spacer zboczem wąwozu, przez gorgan i splątane chaszcze.









Ciekawe czy cos tam mieszka?



Sciezka w koncu wyłazi z ciemnego lasu na rozległe łąki u podnóza skał.







Docieramy do widokowej polany z usypiskiem chaczkarów.





W dole widac jakis niewielki przysiółek.









Mają swoj wlasny kosciołek.




Plan byl taki, zeby dotrzec do dolnego kosciołka Horomajri, ale jest on dalej niz myslelismy. Juz nam sie nie chce tam drałowac! Wracamy do klasztorku Kobair, na upatrzone pozycje biwakowe. Od wczoraj lubimy spac na betonie. Ba! Wrecz uwielbiamy! ;)














O dziwo podloga, na ktorej sie rozkladamy nie jest zimna. Robi wrazenie wrecz podgrzewanej! Nie wiem czy tak wyprazylo ją slonce za dnia? czy dlatego, ze pod spodem jest pusta komora duzych rozmiarow?

Juz jest calkiem ciemno gdy przejezdza pierwszy pociag osobowy. Dosc dlugi sklad. Za dnia chyba nic tu nie jezdzi.. :(

Gdy wciągamy kolacje zaczynają wyć i poszczekiwać szakale. Wyją chyba na tyle skutecznie, ze przychodzi pasterz i dosc nerwowo zagania cielęta. Rozwazamy czy szakale lubią pomidory z lawaszem- i czy musimy gdzies ukryc nasze jedzenie. Poki co z doswiadczenia wiemy jedynie, ze szakale lubią damskie majtki ;)

Obserwujemy tez akrobatyczne owce chodzące po skalnych półkach. To co one wyprawiaja zdaje sie przeczyc zasadom grawitacji! Wokól naszej “dzwonnicy” lataja tez dziesiatki nietoperzy!

Noc jest ksiezycowa, jasna. Ciesze sie, ze nie musze włączac latarki gdy schodze po schodach do kibelka. Zawsze wole w takich momentach odrobine konspiracji. Po co całe Tumanian ma wiedziec, ze ktos kręci sie w nocy po ruinach.

Całą noc miedzy klasztornymi zabudowaniami cos łazi, potyka sie o kamienie i chłepce wode. Chyba sie wczesniej nażarło solonych śledzi bo ile mozna pić? Niestety z naszego pięterka nie widac co za stworzenia sie tu kręcą. A zeby isc sprawdzic troche brakuje mi odwagi ;)

Toperz probuje mnie straszyc- “Buba a wiesz, ze tu pewnie są katakumby? A moze pojdziemy sprawdzic czy święci z freskow sie nie usmiechają? Czy to nie jest dziwne jak slychac kroki a nie widac kto idzie?”. Ja sie bardzo potrafie wkręcic w takich miejscach. Z pol godziny nie potrafie zasnac bo nasłuchuje i budzi mnie kazdy szelest. Musze wsadzic w uszy stopery. Cudowny wynalazek! Ile ja w zyciu nocy nie przespałam zanim je odkryłam! Spi sie cudownie, w namiocie mamy cieplutko mimo niepostawienia tropiku. Nie przychodzą do nas ani szakale, ani duchy ani ogien :) Albo przegapilismy! ;)

cdn
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6105
Skąd: Oława
Wysłany: 2017-10-12, 16:02   

Z Kobair do Alaverdi podjezdzamy z dwoma kolesiami, ktorzy całą droge sie kłócą i wyglada jakby zaraz mialo dojsc do rekoczynow. Złapanie stopa z Alaverdi “na góre” czyli do Sanahin graniczy chyba z cudem- bo jezdza same taksowki. Nawet jak ktos nie ma znaczku “taxi” to i tak chce opłaty. Nie duzej wprawdzie, wiec gdy piąty taki sie zatrzymuje to jedziemy. A jeszcze kilka lat temu bysmy wjechali kolejką linowa i by nie bylo problemu…

W Sanahin osiedlamy sie w hoteliku “Anna Maria”, ktory jest polozony na parterze zwyklego bloku mieszkalnego. Bardzo nam ta noclegownia przypada do gustu. W ogole to w ciekawy sposob szukalismy tego miejsca. Polecony nam zostal na jednej z internetowych grup, ale nie pamietali nazwy. Wydrukowalam sobie wiec jego zdjecie i pokazywalam je miejscowym. Radosci bylo co niemiara. -"Szukam hotelu", - "jakiego?", - "A tego" i ciagne wygniecioną kartke z kieszeni :)





Pokoik jest niewielki acz przytulny. W oknie mamy krate i sie zastanawiamy po kiego diabła. W nocy ktos jednak za nią szarpał wiec byc moze gospodarz wiedzial co robi ;)



Sciany korytarza zdobią obrazki ukazujace piekno swiata bez marnowania miejsca tzn gory, morze, tęcza, zachod slonca, motylki i jelen na rykowisku - wszystko naraz. Moim faworytem jest jednak bezkonkurencyjnie tygrys!



Obok hoteliku jest sklep i knajpka. Wszystkie trzy obiekty sa obslugiwane przez tą samą ekipe babeczek w srednim wieku. Zwykle nie trudno je znalezc bo okupują jeden z knajpianych stolikow raczac sie arbuzem, winogronami lub jakimis słodkosciami. Wokol zwieszają sie pergole winorosli co daje cieniste schronienie przed wszedobylskim upałem.





Sanahin to blokowisko z rozowego tufu, polozone na skraju wąwozu. Przechodzi ono plynnie w wieś o tej samej nazwie. Blokowisko sprawia wrazenie czesciowo opustoszałego. Czesc budynkow z wielkiej płyty nigdy nie zostala dokonczona, ulice sa jakby szersze niz sugeruje ilosc sunacych po nich aut. Kiedys bylo ponoc dzielnicą Alaverdi jako jego sypialnia. Ale to w czasach gdy huta miedzi działała prężnie i w calosci. Teraz wszystko tkwi w zawieszeniu i zyje jakby z rozpędu i z braku pomysłu na inna droge, jak zresztą w wiekszosci przemyslowych miast i miasteczek na wschodzie.









Lokalne klimaty okienno- balkonowe czyli pranie, druty i radosna anarchia budowlana :)











Spotykamy sporo płotów wykorzystujacych rozne niepotrzebne juz rzeczy- fragmenty samochodow, beczki, stare tablice informacyjne, ktore jako ogrodzenia dostaly swoja druga mlodosc. Kult wyrzucania jeszcze tu nie dotarł.





Pomysłowosc wielokrotnie nie zna granic- z czego np. jest zrobiony ten płot? To juz podpada pod kompozycje artystyczna! :)



Polski akcent tez sie znalazl! (reklama przelotow z dawnych lat: Erewan- Lwow- Warszawa)



Szkoda, ze juz nieczynna...



Idziemy do klasztorku, na ktory sklada sie chyba z 6 roznych budynkow. Klasztorek, podobnie jak pobliski Haghpat zostal zbudowany w X wieku. Z samego ksztaltu tez jest podobny, wiec sa podejrzenia, ze w budowie maczały palce te same majstry. Slowo "Sanahin" znaczy jednak "starszy niz inne" i co drugi miejscowy to podkresla jak zobaczy turyste. Ot chyba taki przejaw patriotyzmu lokalnego.



Cala przyklasztorna okolica jest pelna turystow z elitbusow. Zrobienie zdjecia tak, zeby nie uwiecznic rowniez jakis plecow czy wypiętego kupra, graniczy z cudem. Co ciekawe - sporo napotkanych tu turystow robi zdjecia wnetrz aparatami z teleobiektywem- spodziewałabym sie takiego sprzetu raczej u profesjonalnego ornitologa- łowcy dzikich ptakow na bagnach…

Zaglebiamy sie w ciemne, chlodne pomieszczenia z kolumnadą...













Matka Boska o lokalnej urodzie na tle gór? Moze ona naprawde byla Ormianką? (slyszelismy kilka razy takie rozwazania z ust miejscowych! ;) )



Płyty nagrobne wmurowane w podloge, acz juz nie takie malownicze i pelne charakterystycznych detali jak w Ardvi...



Typowa płaskorzezba lokalnych klasztorkow.



Podpisy scienne z 1944 roku.



Przyglada sie nam taki kolega.



Kilka starych kaplic jest tez na cmentarzu- az sam cmentarz jest chyba dosc nowy.







Dostrzegamy stad kosciolek na szczycie gory. Miejscowi mowia na niego “czasownia”.



Tuptamy do niego przez cała wies.







Po drodze mijamy zrodełko, obudowane czyms co poczatkowo bierzemy za kolejny kosciol.











Sam kosciolek na wzgorzu jest malutki, cos predzej jak kapliczka. Widac, ze miejscowi urzadzaju tu imprezy bo sa haki na barana! My nie mamy co powiesic, przytachalismy tylko piwo, coby je wychłeptac z fajnym widokiem.





Widac stad cale Sanahin. I nizej- lezace w rozpadlinie kanionu Alaverdi, z dominujaca nad wszystkim ogromna fabryką.







Rozwazamy tez gdzie jest Madan, do ktorego chcemy sie wybrac jutro. Wszystko wskazuje, ze Madanem jest ta osada na pomaranczowych skarpach, skąpana w kłebach dymu.





Pomnik wersja zadaszona. Samolot ustawiono przed muzeum Mikojana, ktorego historia zapamietała jako konstruktora MIG-ów



Potem idziemy sobie wzdluz krawedzi wawozu, przez spalona słoncem, rozprazona patelnie. Jakies cieki wodne tu jednak są wiec teren jest wykorzystywany jako pastwisko wszelakiej chudoby.



To sie nazywa “krowa industrialna” :) Ciekawe czy daje mleko pod napieciem :)



Stad mozna jeszcze dokladniej przypatrzec sie fabryce w Alaverdi. Robi ona wrazenie czesciowo opuszczonej, ale jednak dymi. Wprawdzie nie przez glowny komin- wszystkie wyziewy sa wyciagane jakims tasmociagiem na góre. Przygladamy sie z gory przyfabrycznym okolicom. Chyba nie rokują zbyt dobrze do zwiedzenia. Duza czesc jest otoczona plotami, za ktorymi kreca sie ludzie, stoi duzo maszyn, jakies sklady złomu. W Polsce bysmy pewnie probowali gdzies tam wbijac boczkiem, ale w obcym kraju mam zawsze pewne obawy przed nieproszonym włażeniem na teren wyraznie czynnych zakladow. Siedze wiec na zboczu skarpy i klnę na czym swiat stoi, ze mam ze sobą tylko zoom 16. Musze poszukac jakiegos małego aparatu z wiekszym przyblizeniem. Co z tego, ze mam taki z 60tką, ale jest klocek duzy, ciezki i nieporeczny, wiec przewaznie lezy w domu ;)



























Mamy tez plan aby dojsc do twierdzy, ktora wypatrzylismy z gory, a jest to chyba Kajan Berd.





Obok jest tez fragment drugiej twierdzy, ale nie wiem jak sie nazywa.



Ale z naszej wycieczki nici. Dochodzimy do skrzyzowania wąwozow i konczymy wedrowke na kolejnej skarpie. Jeden z pasterzy uswiadamia nas, ze patrzymy na miejsce wyjatkowe- wąwoz rzeki Debed jest "ormianską depresją" bo jest polozony na wysokosci zaledwie 300 metrow.





Widac tez Haghpat z popularnym klasztorem- tez za wielką szczeliną... Ponoc da sie jakos obejsc pionowe skarpy i dotrzec piechotą do Haghpat, ale to chyba wycieczka i kluczenie na caly dzien.



Wedlug mojej mapy tu wszedzie jest blisko- Alaverdi, Sanahin, Hagpat- to dzieli po kilka km, ale w rzeczywistosci odleglosci sa duuuuzo wieksze bo do bezposredniego pokonywania tras trzeba by sie jeszcze nauczyc latac.. Tak sobie wymarzyłam w tym roku- miec na scianie plastyczną mape Armenii- taka jak kiedys czesto wisiały w schroniskach w polskich gorach. Ciekawe czy takie kiedys istniały?

Odwiedzamy tez nieczynna gorna stacje kolejki linowej. Nie sprawia to wrazenia obiektu w remoncie. Raczej czegos o czym ludzie zapomnieli na dobre. Drzwi pozabijane dechami, czesc szyb rozbita. Zabrakło nam kilku lat.. Ze wszystkim trzeba sie spieszyc bo fajne miejsca tak szybko znikają i odchodzą w przeszłosc... :(













Na sznurach bujaja sie na wietrze dwa miłe wagoniki.



Wracamy do naszej knajpki i opychamy sie jak bączki szaszlykami i winem.

Dziwne to miasteczko. Z jednej strony bardzo turystyczne i pod klasztorem napchane autokarami, pamiatkami, kramami i tłumami turystow obwieszonych elektroniką, z nosami w przewodnikach. Obok hostel o angielskiej nazwie, pewnie oferujacy sale zbiorowe i jeden kibel w cenie wyzszej niz nasz hotelik. A zachodni turysci i tak sikaja po gaciach z radosci bo maja wifi i obsluga mowi “helloł” na powitanie. Jak to hostele- rodzaj noclegowni, ktorej nie cierpie najbardziej. (chociaz są czasami chlubne wyjątki- miejsc klimatycznych, tanich, lub chociazby wygodnych). Przyklasztorny Sanahin - ot turystyczne miejsce jak wszedzie. Ale 200 metrow dalej jest zwykła, lokalna wioska, płynnie przechodzaca w robotnicze osiedle, gdzie włóczac sie kilka godzin nie spotkalismy juz ani pół turysty. Widac zagraniczni przybysze docierają tu jakims tunelem albo spadają z nieba prosto na klasztorek ;)

Probujemy tez wszedzie dopytywac- w naszym hoteliku, policjanta, taksowkarzy, żulików, o “nasze” pograniczne kosciolki- Khorakert i Khuczap. Ludzie albo nie wiedzą o czym mówimy- tak jak jeden taksowkarz, ktory oferuje sie nas tam zawiezc swoją niskopodlogową toyotą i chce sie juz umawiac na godzine. Bardziej kumaci potwierdzają slowa popa z Ardvi: “lezy juz na terenie Gruzji”, “lezy w strefie niczyjej”, “ja tam nie pojade, po co mi kłopoty”, “wole wozic turystów do Hagpat niz rozwalic sobie auto gdzies na bezdrozach”. No coz.. Bedziemy pytac jeszcze w Madanie. O ile bedzie kogo ;)

cdn
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group