Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

Na kolorowo - czarno-białym szlakiem

Autor Wiadomość
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8316
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2014-05-10, 20:34   

Cisy2 napisał/a:
PS. Znalazłem jeszcze takie zdjęcie pionierów kierujących ruchem w Konstancy 23 sierpnia 1983 r. "Dorośli" milicjanci musieli w tym dniu uczestniczyć w patriotycznych manifestacjach.


o, to jest to o co mi chodziło :D
_________________
Staliśmy nad przepaścią, ale zrobiliśmy wielki krok naprzód!
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-05-13, 21:50   

Sobota, 24 sierpnia 2013 r. Dzień ósmy wędrówki.

Zaczął się wcześnie. Dla Piotrka. Spał może trzy godziny. Gdzieś około wpół do szóstej wyszedł z naszego domku. Zszedł na dół, w stronę cywilizacji (jej pierwszy przebłysk, czyli "uroczą" cabanę Muntele Roşu, miał już po dwustu kilkudziesięciu krokach), aby przez Braszów i Budapeszt wrócić do Wrocławia.



Dospaliśmy jeszcze dwie godziny i około ósmej pobudka. Wstawało się jakoś ciężko, jakoś ciężko robiło śniadanie. Plecaki, obiektywnie lżejsze, też były jakieś wyjątkowo w tym dniu ciężkie. I ciężko się szło. Na pewno nie pomagało nam to, że przez niemal dwie pierwsze godziny powtarzaliśmy trasę robioną już półtora dnia wcześniej. Wtedy wchodziliśmy na przełęcz La Rǎscruce (1805 m n.p.m.) bez plecaków. Teraz na ciężko i w ciężkiej atmosferze. Nie, nie pomiędzy nami, tylko tej związanej z pogodą. Czuło się, że zaraz z nieba lunie. I że nie będzie to przelotny deszcz, taki jaki spotkał nas dzień wcześniej podczas zejścia ze szczytu Ciucaş, a który przeminął w czasie naszego pobytu w schronisku, tylko znacznie solidniejsze lanie.



Takie jak przedwczoraj, to na naszej sobotniej trasie były tylko stada owiec i kóz. Niektóre psy już nas chyba nawet rozpoznawały.





O tym, że w powietrzu wisiał deszcz, świadczyła też przejrzystość powietrza. Wystarczy ją porównać z czwartkową, która przecież też idealna nie była. To ta z soboty:



... i przypomnienie czwartkowej




Czekaliśmy zatem na dosłowne "wyroki niebios". Zresztą, mieliśmy tyle dni świetnej pogody, że dzień czy dwa deszczu da się przeżyć. Tym bardziej, że schodziliśmy już w nieco niższe góry, w których pogoda powinna być nieco lepsza niż w najwyższych masywach.

Doszliśmy do znanej już nam przełęczy La Rǎscruce, zrzuciliśmy plecaki, ale tylko na moment. Bo przecież może zaraz zacząć padać. Jeszcze więc kawałeczek na północ, niespełna kilometr, do następnej przełęczy, znacznie niż La Rǎscruce ważniejszej. Przełęcz Gropşoare, bo o niej mowa, mimo że niższa od La Rǎscruce, gdyż ma "tylko" 1663 m, znajduje się w grani głównej Gór Ciucaş, a zatem i głównego grzbietu Karpat. Jest też zwornikiem dla dwóch grzbietów bocznych odchodzących od grzbietu głównego - grzbietu Gropşoare skierowanego na południe, poznanego przez nas w czwartek, oraz znacznie mniej atrakcyjnego i niemal całkowicie zalesionego grzbietu Piatra Laptelui, dość niskiego (do 1579 m n.p.m.) i odchodzącego na północny wschód.

Na przełęczy Gropşoare zostaliśmy nieco dłużej.



Po pierwsze, żeby jeszcze raz pomyśleć o naszej dalszej marszrucie, czy też raczej utwierdzić się w przekonaniu, że zaplanowana wcześniej trasa jest tą właściwą. Patrząc z przełęczy na zachód, z lekkim odchyleniem w kierunku północnym, widzi się główny grzbiet Gór Ciucaş (i Karpat) biegnący w stronę najwyższej kulminacji tych gór, czyli szczytu Ciucaş.



Tego fragmentu grzbietu wcześniej nie poznaliśmy. Nie byliśmy tam ani w czwartek, gdy zwiedzaliśmy grzbiet Gropşoare, ani w piątek, kiedy z grzbietu głównego zeszliśmy do schroniska Silva, leżącego w dolinie po południowej stronie grzbietu. Chcieliśmy zatem ten brakujący fragmencik grzbietu głównego "dorobić" właśnie teraz - w czasie sobotniego przejścia. Nie tylko dla potrzeby "zaliczenia", ale też w celu zweryfikowania jeszcze jednej czarno-białej fotografii. Przez te dwa dni poznaliśmy już góry Ciucaş na tyle, że mieliśmy podstawy sądzić, że jedno zdjęcie mogło być wykonane tylko z jakiegoś punktu leżącego na tym nieznanym nam odcinku grzbietu. Dlatego też zaraz po zrzuceniu plecaków pobiegliśmy z Olą, poganiani przez coraz bardziej ołowiane chmury, na północny zachód - w stronę schroniska Ciucaş.

Zbysiu tymczasem oprócz pilnowania plecaków przygotowywał się mentalnie do czekającego nas przejścia przez grzbiet Albele (Culmea Albele), stanowiący dalszą, wschodnią część Gór Ciucaş. I wykonał wtedy stosowną dokumentację fotograficzną. Zrobił dobrze, bo jak się później okazało, po ponownym zejściu się naszej trójki wykonanie jakichkolwiek zdjęć było przez pewien okres czasu po prostu niemożliwe. Z pewnością domyślacie się dlaczego. Widoczne na ostatnim planie dosyć wysokie szczyty to najwyższe wzniesienia Gór Siriu - ten regularny kopulasty szczyt po lewej to Vârful Siriu (1659 m n.p.m.), na prawo od niego zaś rozległa i zarazem najwyższa w paśmie Malaia (1662 m n.p.m.).



My tymczasem urządziliśmy sobie z Olą może nie bieg, ale bardzo szybki marsz, przez kosówkę, splątane z nią jałowce...



... a następnie przez las





Nagle nas coś zatrzymało. Tak, to jest właśnie to wydedukowane miejsce. Nie było żadnej wątpliwości.





Było to miejsce oddalone zaledwie 10 minut marszu od miejsca, w którym grupa z 1973 r. rozbiła swoje namioty pod schroniskiem Ciucaş. Nie wiemy więc, czy zdjęcie zrobione zostało podczas przejścia na ciężko, w stronę następnego biwaku grupy, czy może przy okazji jakiegoś popołudniowego lub podwieczornego spaceru wokół obozowiska przy schronisku Ciucaş.

I w tym miejscu powinna się w moim wywodzie pojawić dość istotna dygresja, dotycząca trwających naprawdę długo rozważań na temat dalszego przebiegu naszej wędrówki. To zdjęcie było ostatnią dokładnie zlokalizowaną fotografią otrzymaną od Basi. Było jeszcze kilka innych wykonanych później, przedstawiających kolejkę wąskotorową w Comandau i koniec trasy z 1973 r. w Wąwozie Bicaz, ale żadnych innych, zrobionych w trakcie realizowania trasy górskiej nie udało się nam zweryfikować.

Wiedzieliśmy więc, że grupa była na szczycie Ciucaş i w pobliżu schroniska Ciucaş, gdzie rozbiła swoje namioty, zaś później - po kilku dniach - znalazła się na trasie kolejki wąskotorowej w miejscowości Comandau, leżącej ok. 40 km w linii prostej na północny wschód od szczytu Ciucaş. Jeszcze w Polsce dowiedzieliśmy się od Olka, że grupa schodząc z Gór Ciucaş przekraczała dolinę rzeki Buzǎul. Sęk w tym, że do doliny tej rzeki można dotrzeć schodząc z gór Ciucaş zarówno na północ (z niewielkim odchyleniem w kierunku wschodnim), jak i na północny wschód oraz na wschód. Którą z opcji wybrali? Jeżeli chcieli wędrować szlakami turystycznymi, a pewnie w schronisku Ciucaş zasięgnęli języka, którym szlakiem najlepiej przebijać się w kierunku północno wschodnim, tj. w stronę przełomu Bicaz, to mogli usłyszeć o trzech wariantach. Pierwsza trasa wiodła szlakiem czerwonego krzyża bezpośrednio ze szczytu Ciucaş na północ do doliny rzeki Dalghiul, która w miejscowości Vama Buzǎului wpływa do rzeki Buzǎul. Drugi wariant to przejście od schroniska Ciucaş grzbietem głównym na wschód, przez przełęcz Gropşoare i grzbiet Albiile do przełęczy Curmatura Stânei i z tego miejsca (leżącego jeszcze w grani głównej Karpat) zejście na północ szlakiem niebieskiego krzyża do doliny Buzǎul i miejscowości Vama Buzǎului, tej samej, która wspomniana została przy opisie pierwszego wariantu. Podczas realizacji tego wariantu mogło być zrobione to ostatnie przez nas zweryfikowane zdjęcie w Górach Ciucaş. Ale mogło być też ono wykonane także wtedy, gdyby grupa z 1973 r. zdecydowała się na wariant trzeci, czyli wędrówkę cały czas grzbietem głównym Karpat.

W naszych dyskusjach nad przebiegiem trasy naszych poprzedników przeważała opcja, że grupa zeszła z Gór Ciucaş jednym z dwóch pierwszych wariantów. Były one zdecydowanie krótsze od opcji trzeciej. Nie było też między Ciucaşem a Comandau tak wysokich gór, jak w przypadku wędrówki grzbietem głównym. Na przejściu do Comandau grupa decydując się na któreś z tych dwóch pierwszych wariantów oszczędzałaby przynajmniej dwa dni w stosunku do trzeciego. A to przy tak długiej marszrucie, jaką zaplanowano w 1973 r., było bardzo ważne.

My jednak zdecydowaliśmy, że pójdziemy wariantem trzecim. Może zagrały tu nasze osobiste ambicje, aby jak najdłużej trzymać się głównego grzbietu Karpat? Może jakieś inne jeszcze sprawy? Na pewno usprawiedliwialiśmy się tym, że bardzo ciężko, albo wręcz niemożliwe, będzie dokładnie namierzyć następne fotografie. Na dużej przestrzeni pomiędzy Górami Ciucaş a miejscowością Comandau rozciągają się niewysokie i zalesione, mało charakterystyczne Góry Buzau (istnieją też inne nazwy tego masywu, geografowie nie są też zgodni co do jego zasięgu), dlatego też powiązanie którejś z fotografii z konkretnym miejscem można byłoby porównywać z wygraną w totolotka. Kilka fotek przedstawiających wioski też ciężko byłoby zweryfikować. Wsie się zmieniają, nawet w Rumunii.

Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.



Podeszliśmy jeszcze z Olą do schroniska Ciucaş, licząc że może pojawi się jeszcze jakaś jedna fotograficzna niespodzianka.



Niespodzianki nie było, natomiast niebiosa spełniły swoje groźby i obietnice. W drodze powrotnej do Zbysia złapał nas deszcz. Zbyszek czekał na nas już "zapelerynowany".

Nam z Olą nie pozostało nic innego, jak pójść najpierw w jego ślady...

... a później powlec się na wschód. Przechodząc najpierw przez grzbiet Albele. Nie jest on długi, mierzy niespełna 2 km długości. Co jakiś czas pojawiają się znaki szlaku, a właściwie szlaków, tak trochę chaotycznie i bez sensu, bo napotykamy tam czerwone paski, czerwony trójkąt i niebieski krzyż. Coś z tego jest już pewnie nieaktualne, ale wszystkie wyglądają, jakby były wymalowane jeszcze za czasów Ceausescu. Szlakami nie należy się przejmować, tylko iść grzbietem lub ścieżką trawersującą ten grzbiet od południa, w kierunku wschodnim.



Po jakimś czasie doszliśmy do dość ładnego miejsca - przełęczy Curmatura Stânei (1435 m n.p.m.). Jest to szerokie siodło z niewielkim jeziorkiem, w deszczu przypominającym bardziej jakieś bajoro - lazurowe niebo w tym dniu w jego wodach się nie odbijało. Mimo, że ładne i z pięknie pokrytymi rdzą szlakowskazami (te to z pewnością pamiętają czasy Słońca Karpat), to nie zrobiliśmy w tym miejscu ani jednej fotografii. Niebo chyba chciało nas wygonić z tych gór. Zresztą akurat tutaj dawało nam jakieś szanse na honorny wycof - na północ, proszę bardzo, jest szlak niebieskiego krzyża, prowadzący w stronę miejscowości Vama Buzǎului (teoretycznie mógł to być szlak wykorzystany przez uczestników eskapady w 1973 r.), na południe szlak niebieskiego pasa. Ten doprowadziłby nas do miejscowości Cheia, leżącej u południowych stóp Gór Ciucaş.

Lecz my w tym miejscu wybraliśmy drogę grzbietową, oznaczoną czerwonym paskiem. Do jakiejś cywilizacji mogliśmy idąc tym szlakiem dojść najwcześniej po dwóch dniach wędrówki. I tak w ten deszcz zdecydowaliśmy się na tę dla nas jedyną "ideologicznie słuszną" opcję.

Za przełęczą Curmatura Stânei grzbiet gwałtownie skręca na południowy wschód. Ten fragment grzbietu głównego Gór Ciucaş, określany jako grzbiet Vǎii Stânei (Culmea Vǎii Stânei), stanowi wschodnie zamknięcie tych gór. Dochodzi do głęboko wciętej przełęczy Boncuţa (1078 m n.p.m.), rozdzielającej Góry Ciucaş od Gór Tataru. Charakter połoninny ma tylko nieco wyższa północna część grzbietu Vǎii Stânei, dochodząca do 1470 m n.p.m.





Na jakieś przystanki na trasie decydowaliśmy się tylko pod drzewami. Potężne świerki stanowiły na tyle ochronę przed deszczem, że można było nawet wyciągnąć na wierzch aparat fotograficzny. Posiłki, nadzwyczaj "doraźne", spożywaliśmy na stojąco. Trawa i mech nawet pod świerkami były tak przesycone wodą, że nikomu nie chciało się choćby na minutę przysiąść. Zresztą nasze miny, cokolwiek mało radosne, mówią wszystko.





W pewnym momencie weszliśmy w las. Niesamowity. Przez kilka kilometrów rozglądaliśmy się za śladami pracy leśników. Przyciętych pni drzew, konarów. Jakichś dochodzących do grzbietu duktów leśnych. Na próżno - las wyglądał tak, jak zapewne wyglądał przed kilkuset laty.

I mimo, że cały czas padało, było w tym lesie jakoś tak bardzo uroczyście.





Nawet Ola kłaniała się leśnym bóstwom.





Ta przesycona deszczem urocza leśna monotonia (wiem, że sformułowanie trochę bez sensu, ale pozostanę przy swoich słowach) od czasu do czasu miała jakiś antropogeniczny przerywnik. W pewnym momencie natknęliśmy się na całe pole lejów, wyraźnych i na pewno nienaturalnych zaklęśnięć w ziemi. W niektórych z tych lejów rosły wiekowe już drzewa, świadczące, że metryka tych obiektów musi być mocno odległa w czasie. Przypominały one Oli i mi znane nam z naszych archeologicznych poszukiwań relikty dawnego, nawet średniowiecznego, górnictwa rud metali kolorowych. Podobne pola górnicze występują nie tylko w Sudetach, Szumawie, Rudawach i innych pasmach tzw. Starych Gór Europy Środkowej, ale i w słowackiej i ukraińskiej części Karpat. Możliwe, że i ten wschodni kraniec Gór Ciucaş miał w przeszłości swój górniczy epizod. Warto byłoby spojrzeć do historycznych opracowań dotyczących dziejów miejscowości leżących u podnóża tych gór. Może znalazłyby się wówczas jakieś dane potwierdzające nasze przypuszczenie.



A później znowuż wędrówka przez zaczarowany las.





I gdzieś w tym lesie weszliśmy na niezbyt wybitny, ale pokryty zlepieńcowymi skałkami szczyt Colţii Boncuţei (Zęby Boncuty), liczący 1456 m n.p.m., a następnie, jakieś półtora kilometra dalej... wyszliśmy z mapy.

Od razu wyjaśniam. Od pierwszego dnia naszej rumuńskiej "aktywności górskiej", czyli sobotniej wycieczki w Góry Bucegi, korzystaliśmy praktycznie z jednej mapy. Ogromnej płachty w skali 1:70 000, opracowanej przez węgierskie wydawnictwo kartograficzne Dimap, a zatytułowanej "Cinci munţi din Curbura Carpaţilor Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş" (Pięć pasm górskich Karpat Zakrętu - Piatra Craiului - Bucegi - Postǎvarul - Piatra Mare - Ciucaş). Już w tytule tej mapy jest kilka błędów, gdyż ani Bucegi, ani Piatra Craiului nie należą do Karpat Zakrętu, a poza tym mapa obejmuje jeszcze duże partie trzech innych pasm - Leaota, Baiului i Grohotiş. Nie jest to jednak istotne, ważniejsze jest to, że mapa ta nam dobrze służyła przez ponad tydzień marszu. Ale wreszcie z niej wyszliśmy.




Nie jest to mapa doskonała. Jedną z wad jest jej wielkość. Rozkładanie jej nawet przy bezwietrznej i bezdeszczowej pogodzie wnerwiało. Odpowiednie składanie, aby podczas wędrówki mieć wgląd jedynie w dwa-trzy sektory, to był tylko półśrodek. Przy takiej wielkości i "masie" papieru częste przekładanie mapy uszkadzało papier. Mapa się przecierała i rwała. Ale się sprawdziła. Chociaż jej redaktorzy, jeśli już zaproponowali taki ogromny jej format, to mogli jeszcze jej prawą krawędź przesunąć o 4 centymetry "na wschód". Tyle mniej więcej brakuje tej mapie, aby mogła być na niej zaznaczona przełęcz Boncuţa i źródliskowa część doliny rzeki Buzǎul, zamykające góry Ciucaş od strony wschodniej.

Dlatego też na ostatnich kilometrach wędrówki przez Góry Ciucaş korzystaliśmy z dość ciekawej mapy "Munţii Ciucaş", wydanej w 2000 r. jako dodatek do nieistniejącego już czasopisma "Munţii Carpaţi". Rysunek mapy wydaje się być dosyć siermiężny, ale treść jest naprawdę dobra - i co najważniejsze - od strony wschodniej dochodzi nie tylko do przełęczy Boncuţa, ale i obejmuje duże partie sąsiadujących z Ciucaşem od wschodu gór.



I tak z nową już mapą dotarliśmy - jeszcze w deszczu - do dużej polany. Roztaczał się z niej jeszcze dość ograniczony widok na kolejne pasmo Karpat Zakrętu. Gdzieś tam będziemy wędrować w następnym dniu.



Cała łąka pokryta była bardzo dużymi purchawkami, których jednak... nie fotografowaliśmy. Dlaczego?

Bo u nas w Sudetach, a dokładniej na Gromniku, są większe i ładniejsze (a co? trzeba się pochwalić!)



Weszliśmy na tę łąkę i dosłownie po minucie, może dwóch, przestało padać. Chyba pierwszy raz w tym dniu - a zbliżała się już piąta po południu - można było usiąść i coś przegryźć.



Można też było wyjąć i przestudiować mapę. Właśnie tę nietypową mapę stanowiącą dodatek do rumuńskiego czasopisma turystycznego.



I wyczytać z niej, że do przełęczy Boncuţa to już najwyżej trzy rzuty zbysiowego kapelusza (czyli tak około kilometra). Ten ostatni odcinek wiódł przez rzadki las.



A Ola dalej nasłuchuje, co leśne duszki gadają... Pewnie, że stoi "dupa copac", czyli "za drzewem".



Powoli zaczynamy się żegnać z Górami Ciucaş. Jeszcze tylko zejście na przełęcz Boncuţa (1078 m n.p.m.). Za nią jest już następne pasmo górskie. Na wielu mapach, zwłaszcza tych starszych, przełęcz ta oddziela Ciucaş od Gór Siriu, ostatnio jednak coraz więcej geografów przychyla się do sądu, że sąsiadujący z Górami Ciucaş fragment "dawnych" Gór Siriu to odrębne, aczkolwiek niewielkie i dość niskie pasmo, również stanowiące część Karpat Zakrętu. Liczące raptem kilkanaście kilometrów długości pasmo nazwano Górami Tataru (Munţii Tǎtaru), zaś jego najwyższym szczytem jest - jakżeby inaczej - Tǎtaru Mare o wysokości 1477 m n.p.m. Mimo, że stosunkowo niskie, to jednak bardzo duża część masywu przekracza swą wysokością górną granicę lasu i sięga piętra połonin.

Ale najpierw schodzimy do przełęczy Boncuţa. Opadająca od niej na północ dolina, czyli w lewą stronę fotografii, to źródliskowa partia doliny rzeki Buzǎul, której pierwszych kilka kilometrów ma jednak inną nazwę - Feţei. Dopiero po przyjęciu kilku niewielkich dopływów od strony wschodniej nosi już nazwę Buzǎul. W tym miejscu płynie ona na północ, okazuje się jednak, że po półtoradniowej wędrówce będziemy musieli tę rzekę przekroczyć. Ale wtedy wciśnięta pomiędzy Góry Siriu a Góry Podu Calului rzeka Buzǎul kierować będzie swoje wody nie na północ, lecz w kierunku południowo-wschodnim. Będzie wtedy okazja powiedzieć o tej rzece nieco więcej. Bo warto.



Jeszcze fotka na ścisłej osi przełęczy - plecaki są już w górach Tataru.



Na przełęczy byliśmy około wpół do szóstej. Postanowiliśmy podejść jeszcze nieco wyżej i w pierwszym dogodnym miejscu rozbić namioty. W dwadzieścia minut zrobiliśmy około 150 m w pionie i dystans około 1,3 km. Niezłe tempo, bo to około 3 punkty na GOT. A powód pośpiechu był prozaiczny. Poganiał nas zbliżający się deszcz.

Miejsce na biwak znalazło się samo. Idealne nie było. Wody mieliśmy tyle, ile przynieśliśmy ze sobą w butelkach. Ale najważniejsze to to, że już o godzinie osiemnastej nasze namioty stały. Można było brać się za robienie obiadu, podwieczorka (kisiel) i kolacji.





Biwak założyliśmy w miejscu, w którym do ścieżki grzbietowej, zwanej tu Plaiul Boncuţa, dochodzi od południowego zachodu Plaiul Cetaţii. Miejsce jest zalesione, jedynie w stronę gór Ciucaş mieliśmy dosyć mocno ograniczony widok.



Wyczytaliśmy z mapy, że blisko, może półtora kilometra od naszego biwaku, znajduje się cmentarzyk z I wojny światowej. Padało, daliśmy sobie więc z nim spokój.

Trochę pogadaliśmy i dokonaliśmy rozśrodkowania do naszych namiotów.

Jeszcze tylko Ola z sąsiedniego namiotu rzuciła nam, że słyszy z pobliskich krzaków krzątaninę jakiegoś zwierzaka, jej zdaniem niedźwiedzia (a może powiedziała to nawet nieco wcześniej, ale tak jest bardziej dramatycznie :) ), i już spaliśmy.

C.D.N.
Ostatnio zmieniony przez Cisy2 2014-05-14, 11:18, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6107
Skąd: Oława
Wysłany: 2014-05-14, 10:17   

Cisy2 napisał/a:

Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.


Cudne zdjecie! I musze z duma przyznac ze ja rowniez na zywo widzialam wozy zaprzegniete w woły :D

Ciekawe czy w Polsce tez kiedys takie jezdzily?

Cisy2 napisał/a:
a następnie, jakieś półtora kilometra dalej... wyszliśmy z mapy.


To my odrobine podobnie mielismy w zeszlym roku na Bukowinie. Wiedzielismy ze po przejsciu jednego czy dwoch wzgorz powinnismy "wejsc na mape" a tymczasem szlismy szlismy, godziny mijaly, znow kolejna dolina a na mape nie wchodzilismy. Fajne uczucie, jakiejs takie wolnosci.. (choc ogolnie jestem wielka milosniczka map!)

Cisy2 napisał/a:
Jedną z wad jest jej wielkość. Rozkładanie jej nawet przy bezwietrznej i bezdeszczowej pogodzie wnerwiało. Odpowiednie składanie, aby podczas wędrówki mieć wgląd jedynie w dwa-trzy sektory, to był tylko półśrodek. Przy takiej wielkości i "masie" papieru częste przekładanie mapy uszkadzało papier. Mapa się przecierała i rwała.


A nie mozna jej bylo pokroic na kilka mniejszych czesci? i wtedy by sie wyjmowalo tylko ta potrzebna czesc?
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2014-05-14, 10:26, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
Basia Z. 


Dołączyła: 06 Wrz 2013
Posty: 3550
Skąd: Chorzów
Wysłany: 2014-05-14, 12:09   

buba napisał/a:
Cisy2 napisał/a:

Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.


Cudne zdjecie! I musze z duma przyznac ze ja rowniez na zywo widzialam wozy zaprzegniete w woły :D

Ciekawe czy w Polsce tez kiedys takie jezdzily?



Osobiście widziałam pod koniec lat 70 w Gorcach, chyba to była Poręba Wielka albo okolice.
_________________
http://www.pilot-przewodnik.org/
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-05-14, 14:44   

buba1 napisał/a:
Cisy2 napisał/a:

Ustalenie, gdzie zostało zrobione chociażby to zdjęcie, na zawsze chyba pozostanie naszym niezrealizowanym marzeniem.


Cudne zdjecie! I musze z duma przyznac ze ja rowniez na zywo widzialam wozy zaprzegniete w woły :D

Ciekawe czy w Polsce tez kiedys takie jezdzily?



Też lubię to zdjęcie. W swoim fotograficznym dorobku mam tylko jedną fotografię z wołami sprzężonymi jarzmem. Zrobiłem ją w południowo-zachodniej części Rumunii, a ściślej w Banacie, już przy granicy z Bułgarią. Niestety – z okna autokaru. Było to w maju 2009 r.



A w Polsce – oczywiście, że coś takiego było. Etnografowie znają wiele przykładów. Są to jednak przykłady o dość dawnej metryce. Ostatnie z lat 70. XX w. (a co zostało potwierdzone na tym forum przez Basię). Jeden z moich znajomych widział zaprzęg wołów na rynku w dolnośląskiej Szprotawie pod koniec lat 50.



buba1 napisał/a:
Cisy2 napisał/a:


a następnie, jakieś półtora kilometra dalej... wyszliśmy z mapy.


To my odrobine podobnie mielismy w zeszlym roku na Bukowinie. Wiedzielismy ze po przejsciu jednego czy dwoch wzgorz powinnismy "wejsc na mape" a tymczasem szlismy szlismy, godziny mijaly, znow kolejna dolina a na mape nie wchodzilismy. Fajne uczucie, jakiejs takie wolnosci.. (choc ogolnie jestem wielka milosniczka map!)


Za parę dni pojawi się relacja z jednego z kolejnych dni naszego przejścia, takiego, kiedy praktycznie przez cały dzień wędrowaliśmy „pomiędzy” dwiema mapami. Oj, „uczucia wolności” to wtedy nie mieliśmy – ale w relacji wyjaśnię dlaczego.



buba1 napisał/a:


Cisy2 napisał/a:
Jedną z wad jest jej wielkość. Rozkładanie jej nawet przy bezwietrznej i bezdeszczowej pogodzie wnerwiało. Odpowiednie składanie, aby podczas wędrówki mieć wgląd jedynie w dwa-trzy sektory, to był tylko półśrodek. Przy takiej wielkości i "masie" papieru częste przekładanie mapy uszkadzało papier. Mapa się przecierała i rwała.


A nie mozna jej bylo pokroic na kilka mniejszych czesci? i wtedy by sie wyjmowalo tylko ta potrzebna czesc?



Nie, Paulino, po co sobie psuć zabawę – nawet jeśli miałbym się przez chwilę pownerwiać. Bardzo lubię ten moment, kiedy używane intensywnie mapy już mi się rozlatują, dzielą się najpierw na dwa, później cztery i więcej prostokątów. To znak, że jakieś górki już w miarę dobrze poznałem. Nie trzeba do tego nożyczek… tylko często jeździć w góry. Wiele map, nie tylko polskich, ale i czeskich (przede wszystkim z Sudetów) mam już w takim zatomizowanym stanie.

Nie rozcinałem tej mapy z jeszcze jednego powodu – w plecaku miałem z kilogram papierzysk, głównie map. Nie tylko tych gór, przez które przeszliśmy, ale i tych, do których nie udało nam się dotrzeć (Góry Vrancei, Nemira, Hasmas). Tak na wszelki wypadek. Gdybym to wszystko wcześniej w Polsce poprzycinał, miałbym „w papierach” naprawdę niezły burdel. Nie wierzę, żeby w pewnym momencie to wszystko się mi (nam) totalnie nie wymieszało.
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6107
Skąd: Oława
Wysłany: 2014-05-14, 18:13   

Cisy2 napisał/a:

Za parę dni pojawi się relacja z jednego z kolejnych dni naszego przejścia, takiego, kiedy praktycznie przez cały dzień wędrowaliśmy „pomiędzy” dwiema mapami. Oj, „uczucia wolności” to wtedy nie mieliśmy – ale w relacji wyjaśnię dlaczego.


No to juz czekam z niecierpliwoscia :-)

Cisy2 napisał/a:
Bardzo lubię ten moment, kiedy używane intensywnie mapy już mi się rozlatują, dzielą się najpierw na dwa, później cztery i więcej prostokątów. To znak, że jakieś górki już w miarę dobrze poznałem. Nie trzeba do tego nożyczek… tylko często jeździć w góry. Wiele map, nie tylko polskich, ale i czeskich (przede wszystkim z Sudetów) mam już w takim zatomizowanym stanie.


Ja mam zdolnosc doprowadzania map do tego stanu po dwoch, trzech wyjazdach :rol l: a czasem nawet po jednym - o ile ich profilaktycznie nie zalaminuje tasma klejaca zaraz po kupieniu

Cisy2 napisał/a:

Też lubię to zdjęcie. W swoim fotograficznym dorobku mam tylko jedną fotografię z wołami sprzężonymi jarzmem. Zrobiłem ją w południowo-zachodniej części Rumunii, a ściślej w Banacie, już przy granicy z Bułgarią. Niestety – z okna autokaru. Było to w maju 2009 r.


ciekawe czemu od tego odeszli- czy kon tanszy, wygodniejszy?
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2014-05-14, 18:13, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
maurycy 


Dołączył: 17 Lis 2013
Posty: 901
Skąd: Bielsko okolice
Wysłany: 2014-05-16, 09:41   

Całkiem niedawno dostałem w spadku po dziadku geografie ponad 10 kg starych map :) . Wszelakich, począwszy od przedwojennych . Gratką są doskonałe wydania map przeglądowych całego świata prod. ZSRR :lol .
Wydania w ekskluzywnych wersjach, niektóre w postaci wiązanych ze sobą kompletów .
Jest na czym oko zawiesić i powspominać :) .
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-05-18, 02:41   

Niedziela, 25 sierpnia 2013 r. Dziewiąty dzień przejścia.

W nocy padało. Nie było sensu wstawać przed siódmą, bo... ciągle lało. Bębnienie kropel o dachy namiotów trochę zelżało gdzieś około wpół do ósmej, kwadrans później ucichło. Można było wyjść na zewnątrz i rzucić okiem na otaczający nasz światek świat.

Nad Ciucaşem chmury, nad przełęczą Boncuţa chmury, w powietrzu wilgoć.



Z namiotu Oli krzyki, że ją w nocy podlało i ma teraz puch marny, bo mokry.



Że ta przerwa w deszczu to taki kaprys niepogody to było pewne, dała nam ona po prostu szansę na zwinięcie namiotów. I za to jej dzięki. Wielkie.

Śniadanie było tak szybkie, że nawet go migawki naszych aparatów nie uchwyciły. Jeszcze szybciej spakowaliśmy plecaki i można było wyruszać na trasę.

Oczywiście - już w deszczu!!!





Wędrujemy więc, kierując się w stronę przełączy Tabla Buţii (ok. 1340 m n.p.m.), znajdującej się mniej więcej w połowie długości Gór Tǎtaru. Pisałem wcześniej, że Karpaty Zakrętu są mocno "zakręcone". Tu, w Górach Tǎtaru, mamy tego wyraźny przykład. Fragment głównego grzbietu Karpat na swoim odcinku od Przełęczy Boncuţa do Przełęczy Tabla Buţii jest zarazem "tylko" bocznym grzbietem Gór Tǎtaru. Pasmo to ma przebieg południkowy i cała południowa część tego pasma, od przełęczy Tabla Buţii na południe, postrzegana z perspektywy tego pasma stanowi część jego grzbietu głównego, natomiast patrząc przez pryzmat ogólnokarpacki, to ten fragment Gór Tǎtaru to tylko jakiś podrzędny, opadający w kierunku południowym boczny grzbiecik. Ot, takie geograficzne zawiłości .

Ale na razie wędrujemy sobie płajem Boncuţa upajając się roztaczającymi się z niego widokami. Ciucaş cieszy nasze oczy, ale tylko jego wschodnia i północno-wschodnia część. To co najwyższe i najciekawsze w tym paśmie ukryło się w deszczowych chmurach.



I tak dotarliśmy do przełęczy Tabla Buţii.





Widok z przełęczy był jeszcze bardziej zapierający dech w piersi niż kilkanaście minut wcześniej.



Na tyle ekscytujący, że Zbyszek postanowił uwiecznić co nieco na karcie pamięci swojego aparatu.



Kilka chwil odpoczynku, jakieś suszone morele lub rodzynki... i można było zanurzyć się ponownie w mgły Tǎtaru.

Olu, ty pierwsza...



Znaleźliśmy się zatem na głównym grzbiecie Gór Tǎtaru. Szczyty tam niewybitne, grzbietowy płaj plącze się między porośniętymi trawą wierzchołkami, nieraz na nie wchodząc, nieraz trawersując, łącząc bacówki rozrzucone w różnych częściach "tatarskiej" połoniny.





Wędrując w deszczu nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy znaleźliśmy się na najwyższym szczycie Gór Tǎtaru - Tǎtarul Mare (1476 m n.p.m.). Gdyby nie mapa,która mówiła nam, że szlak wiedzie przez ten szczyt...



...oraz kilka późniejszych spojrzeń za siebie, z których wynikało, że szczyt tej najwyższej na fotce górki rzeczywiście mieliśmy pod naszymi stopami...



to chyba byśmy nie uwierzyli, że weszliśmy na kulminację tych gór.

W pewnym momencie przypomnieliśmy sobie o cmentarzyku żołnierzy z I wojny światowej, znajdującym się w pobliżu miejsca naszego ostatniego noclegu.



Znajdowane na tatarskim płaju pamiątki z czasów Wielkiej Wojny były wręcz dosłownie "namacalne"



Wędrówka przez Góry Tǎtaru to takie swoiste zmierzenie się z pewnym stereotypem, często obecnym w mentalności polskich turystów. Takim mianowicie, że karpackie bacówki (w języku rumuńskim określane jako "styny", w mianowniku "styna", zapisywana jako "stâna") to budynki nietrwałe, funkcjonujące najwyżej kilkanaście lat. Nic bardziej błędnego. To, że są one wykorzystywane sezonowo, od połowy wiosny do wczesnej jesieni, nie oznacza, że jest to budownictwo efemeryczne. Bardzo często konfrontując stare austro-węgierskie mapy z 2 połowy XIX w., jeszcze takie, w których wysokość odzwierciedlano nie poziomicami, ale tzw. kreseczkami, z mapami nam współczesnymi, ze zdumieniem stwierdzamy, że np. zasięgi lasów, przebiegi dróg, granice miejscowości uległy nieraz dość radykalnym zmianom, natomiast bacówki, często mające swoją własną i określoną na mapie nazwę, znajdują się ciągle w tych samych miejscach. Dlatego też podczas naszych górskich wędrówek po rumuńskich Karpatach do dzisiaj można korzystać z opracowanych jeszcze w latach 70. i 80. minionego wieku map dołączanych do poszczególnych tomików przewodników z serii "Munţii noştri" (Nasze góry), a których to map skany dostępne są w internecie. Bo bacówki są na nich pozaznaczane, stanowiąc zarazem świetny punkt orientacyjny.

O wyborze miejsca na założenie bacówki pisano już wiele: że musi znajdować się w tym miejscu woda (o, to ważne dla wędrujących po górach), że dochodzące z dolin do nich płaje i ścieżki winny być dopasowane do sił przepędzanego stada, a nie człowieka, czy tym bardziej kół samochodu. Zwracano też uwagę na wiele innych kwestii. Pisano o tym nie tylko w opracowaniach naukowych, przede wszystkim etnograficznych, ale także w literaturze pięknej - z wielką pasterską epopeją "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza w pierwszoplanowej roli. Vincenzowska "Prawda starowieku" to nie tylko chyba najpiękniejszy w całej światowej literaturze opis życia na połoninie, ale przede wszystkim - tak uważam - przekaz o trwałości i nienaruszalności tego świata. Nienaruszalności przez setki lat, ale z nieubłaganym kresem. I kresu tego Vincenz był świadom, biorąc się za pisanie - jeszcze w okresie międzywojennym - pierwszego tomu swojego dzieła. A trzy, cztery dziesięciolecia później, gdy otoczony szczytami szwajcarskich Alp, wystukiwał na klawiaturze swojej maszyny do pisania kolejne linijki trzech następnych tomów swojego eposu - "Listów z nieba", "Zwady" i "Barwinkowego wianka" - chyba już był tego kresu pewien. I nie chodzi tu wyłącznie o aspekt technologiczno-produkcyjny pasterskiego życia na połoninach. Bo ten po II wojnie światowej, mimo zupełnie nowej sytuacji politycznej i gospodarczej w dzisiejszych Karpatach ukraińskich, nie uległ całkowitemu zanikowi (chociaż, patrząc z dzisiejszej perspektywy, w Czarnohorze i w dużej części Czywczynów już tak). Chodziło bardziej o nie mające według Vinzenza analogii w innych górach, również w Tatrach i na Podhalu, niewyobrażalnie silne powiązanie życia na połoninach i w dolinach. I okazuje się, że czynnikiem ważniejszym w tym sprzężeniu, determinującym niemal wszystkie aspekty kultury społecznej i duchowej Hucułów, było właśnie "życie połoniny". Zresztą, co będę pisał, sięgnijcie do tekstów Vincenza.

I o takich bacówkowych sprawach i sprawkach rozmyślałem idąc sto pięćdziesiąt metrów za Olą i Zbyszkiem i próbując od czasu do czasu przyjrzeć się mijanym bacówkom (a nie było to łatwe, gdyż deszcz cały czas zalewał oczy; fotografowanie ich też było utrudnione). A teraz Wam zawracam tymi sprawami głowę. Ale to nie moja wina, że w 1981 r. lektura "Na wysokiej połoninie" Stanisława Vincenza dość mocno wpłynęło na mnie i całkowicie odwróciła moje spojrzenie na góry i na to, co znaleźć można w górach.

Właśnie minęliśmy bacówkę z dachem krytym ceramiczną dachówką. Widok to rzadko spotykany, ale jednak nie tak całkiem odosobniony.



Chyba była to bacówka należąca do zamożniejszych gospodarzy. Na drodze wiodącej obok niej znajdowały się ułamki kafli piecowych. Pochodziły najpewniej z rozebranego pieca w tej bacówce, albo może raczej jej poprzedniczce. A piec kaflowy w stynie - oj, to już naprawdę rzadkość.

A my dalej zanurzamy się w mgły i deszcz.



Przeskakując z górki na górkę...



... od stada do stada,





ciesząc się, że od czasu do czasu przestaje padać i pojawiają się jakieś widoki.



W czasie tych przejaśnień ważniejszy od widoków jest jakiś krótki odpoczynek...



Schodząc z Gór Tǎtaru do głębokiego obniżenia rozdzielającego to pasmo od Gór Siriu spotkaliśmy przedstawicielkę dawno nieoglądanego przez nas gatunku karpackiej fauny.



Szlak w tym miejscu poprowadzony jest "dziwnie".



I to słowo "dziwnie" jest chyba dobrym określeniem. Szlak kluczył, tworzył jakieś meandry w lesie, schodził ze ścieżki, aby po kilkuset metrach ponownie na nią wejść, a następnie znów zapętlić, przeciąć ścieżkę i cofnąć się kilkaset kroków w stronę Gór Tǎtaru. Znaleźliśmy się, cały czas idąc szlakiem, przynajmniej sto metrów niżej od przełęczy pomiędzy górami Tǎtaru a Siriu. Idąc ściśle grzbietem zapewne już dawno weszlibyśmy w Góry Siriu. Tutaj, gdzie nas szlak zaprowadził, dojście do tych gór trwało i trwało. Ktoś, kto kiedyś wytyczał ten szlak zapewne kierował się jakąś logiką. Ale jaką? Tego nie mogliśmy dociec.

W pewnym momencie, chyba w najniższym punkcie tego pełnego meandrów "trawersu", w lesie pojawiły się jakieś wały, groble i inne ślady jakiejś dawnej osady. Czuło się, że została ona dawno opuszczona. Czy założyli ją Dakowie, czy powstała w średniowieczu lub czasach nowożytnych jako refugium-schronienie żyjącej u podnóża gór ludności przed tureckimi najazdami? A może znajdowała się w tym miejscu jakaś osada produkcyjna? Może gdzieś w pobliżu były kopalnie? Może... ?

Idąca z przodu Ola dostrzegła nagle dość regularnie obrobiony kamień. Pokryty był częściowo mchem i humusem leśnym. Odezwał się w dziewczynie instynkt archeologa i po chwili wszyscy ujrzeliśmy pięknie obrobioną ręką ludzką płytę kamienną o kolistym kształcie.



Gdybyśmy na coś takiego natknęli się u nas w Masywie Ślęży lub w pobliżu Kamieńca Ząbkowickiego interpretacja takiego znaleziska byłaby jednoznaczna. Byłby to półfabrykat kamienia żarnowego. Ale tam? W środku gór, w znacznym oddaleniu od sadyb ludzkich. Może rzeczywiście miało to być żarno, ale mogło być to koło do kruszenia wydobywanej gdzieś w pobliżu rudy? Trudno powiedzieć.



Możliwe, że szlak tak dziwnie, jak wcześniej napisałem, poprowadzony, miał nas doprowadzić do tego właśnie miejsca. Jeśli tak, to powinna być to jakaś atrakcja krajoznawcza. Problem w tym, że jak dotąd nie udało nam się znaleźć (a szukaliśmy już po powrocie do Polski) jakichkolwiek informacji o tym zagubionym w lesie stanowisku archeologicznym. Czy było ono w ogóle badane przez rumuńskich archeologów. Tego też nie wiemy.

Z naszej osady leśnej ścieżka, wyjątkowo w tym miejscu kamienista, zaczęła się stromo wznosić w kierunku grzbietu. Znaleźliśmy się na trawersie grzbietu Muchia Bradului, bocznego grzbieciku Gór Siriu, ale zarazem fragmentu głównego grzbietu Karpat. Całe szczęście, że przestało padać, inaczej byłaby to przysłowiowa droga przez mękę.



Ale i tak ten pierwszy kontakt z Górami Siriu dał nam mocno w kość.





A same Góry Siriu? To też - jakżeby inaczej - połoniny.

Najładniejszym szczytem i jednocześnie najbardziej charakterystycznym w tych górach jest leżący w głównym grzbiecie Karpat Vârful Siriu (1657 m n.p.m.), przez długi czas uważany za najwyższy szczyt pasma.





Późniejsze pomiary wykazały jednak, że o kilka metrów wyższym wzniesieniem jest rozłożysta Mǎlaia (1661 m n.p.m.), rozdzielona od Vârful Siriu przełęczą Poarta Vanturilor (ok. 1420 m n.p.m.). Szczyt ten znajduje się w głównym grzbiecie Gór Siriu, ale już nie w głównym grzbiecie Karpat. Taka sytuacja akurat w "zakręconych" Karpatach Zakrętu nie dziwi.



Nie padało, kiedy dotarliśmy do Przełęczy Vanturilor. Wiedzieliśmy, że ścieżka grzbietowa wraz z biegnącym nią szlakiem będzie trawersowała szczyt Siriu od strony północnej. Przechodzić ten szczyt na ciężko, w deszczu i pod koniec dnia (na przełęczy Vanturilor pojawiliśmy się o wprawdzie o wpół do czwartej po południu, ale kawałek trasy był jeszcze przed nami) zdecydowanie nam się nie uśmiechało. A więc będąc na przełęczy zdecydowaliśmy się zrobić coś na lekko. Ale który szczyt? Vârful Siriu kusił swoją sylwetką, Mǎlaia swoją wysokością i prymatem w masywie.

Panienka z okienka zdecydowała -



- idziemy na Mǎlaię.

Pogoda na godzinę nad nami się ulitowała. W drodze na Mǎlaię spadło na nas zaledwie kilka kropel deszczu. Mogliśmy "zachłysnąć się" (cudzysłów tu jak najbardziej na miejscu) widokiem z podejścia na Mǎlaię na otoczenie przełęczy Vanturilor,



widokiem na zgrabną sylwetkę szczytu Siriu (1657 m n.p.m.),



widoczkiem na porośniętą jagodziskami grań Mǎlai



oraz leżącym u podnóża tej góry największym jeziorkiem polodowcowym w górach Siriu Lacul Vanturilor







A na grzbiecie trochę skałek





i oczywiście - jakżeby inaczej - borówki



Wreszcie szczyt Vârful Mǎlaia,



z którego dość mocno przymglona panorama.

Na Vârful Siriu i kocioł Vanturilor (w kierunku północnym i północno-wschodnim)



na jakiś boczny, południowo-wschodni grzbiet tego masywu



oraz na południową część Gór Siriu



Jeszcze kilka chwil na szczycie...



... i można schodzić.

Powrót na przełęcz dość mocno przyśpieszonym krokiem. Aby zdążyć do naszych peleryn. Bo zaraz się zacznie. Zaczęła się - ponowna wędrówka w deszczu.

Najpierw przez połoninę, później przez las rosnący na północnych i północno-zachodnich skłonach Vârful Siriu.



Zaczęła się ciuciubabka. Jak przestawało padać, to wyciągaliśmy aparaty. Bo było mokro... ale ładnie.







Gdzieś tam na północ od nas zobaczyliśmy po raz pierwszy Góry Podu Calului, w które mieliśmy wejść w kolejnym dniu naszej wędrówki, po przekroczeniu doliny rzeki Buzǎul.









Znów zaczęło padać, znów schowaliśmy aparaty do futerałów. Padać przestało, ale aparatów już nie wyjęliśmy. Nie było już "światła". Zrobił się już zmierzch, a my ciągle wędrowaliśmy. Naszym celem była jakaś polana, co tam polana, mogłaby to być nawet najmniejsza polanka. Byle byłaby w miarę równa i nie porośnięta metrowej wysokości lepiężnikami i innymi badylami. A tu tylko takie pełne mokrych chaszczów polanki. Pierwsza, druga... dziesiąta. I wszystkie mokre, pod lepiężnikami błoto.

Gdzieś tak kwadrans przed dwudziestą pierwszą zobaczyliśmy, będąc jeszcze w lesie, jakiś "prześwit w szarości". Kolejna polana...

Kolejna polana w czternastej godzinie naszej wędrówki w tym dniu...

A na tej polanie takie coś !!!!!!! Było otwarte !!! - to zdjęcie zrobione zostało już następnego dnia.



Prawdziwy domek z najpiękniejszej bajki. Nie na koguciej nóżce, ale na czterech kołach. Nie ze ścianami z piernika, ale z radzieckiej stalowej blachy. A w środku piec, szerokie cztery prycze (los szykował czwartą zapewne dla Piotrka), porąbane drewno na opał (nie ruszaliśmy go, do gotowania wykorzystaliśmy tylko nasze palniki), rozwieszony sznurek do suszenia mokrych ciuchów, czysto, sucho, przestronnie.

Obok strumień z krystalicznie czystą wodą.

Przyznam się, że dawno w górach nie odczułem takiej jak w tym dniu ulgi. Żadnego rozbijania na mokro i na mokrym podłożu namiotów, żadnego późnego obiadu pod kapiącymi deszczem chmurami. Taka kwintesencja górskiej radości.

A po tej euforii porządna obiadokolacja pod najprawdziwszym dachem...

i wszystkich nas ogarniający napływ zmęczenia...



A później - zasłużony sen :lol

C.D.N.
Ostatnio zmieniony przez Cisy2 2014-05-18, 03:22, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6107
Skąd: Oława
Wysłany: 2014-05-18, 17:19   

Cytat:
Prawdziwy domek z najpiękniejszej bajki. Nie na koguciej nóżce, ale na czterech kołach. Nie ze ścianami z piernika, ale z radzieckiej stalowej blachy. A w środku piec, szerokie cztery prycze (los szykował czwartą zapewne dla Piotrka), porąbane drewno na opał (nie ruszaliśmy go, do gotowania wykorzystaliśmy tylko nasze palniki), rozwieszony sznurek do suszenia mokrych ciuchów, czysto, sucho, przestronnie.

Obok strumień z krystalicznie czystą wodą.

Przyznam się, że dawno w górach nie odczułem takiej jak w tym dniu ulgi. Żadnego rozbijania na mokro i na mokrym podłożu namiotów, żadnego późnego obiadu pod kapiącymi deszczem chmurami. Taka kwintesencja górskiej radości.


Warto moknac kilkanascie godzin zeby moc trafic na plan takiej bajki! Juz czuje zapach wilgotnej zardzewialej blachy mieszajacej sie z aromatem dymu z piecyka! :D
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
 
 
Basia Z. 


Dołączyła: 06 Wrz 2013
Posty: 3550
Skąd: Chorzów
Wysłany: 2014-05-18, 18:12   

Cisy2 napisał/a:

Kolejna polana w czternastej godzinie naszej wędrówki w tym dniu...

A na tej polanie takie coś !!!!!!! Było otwarte !!! - to zdjęcie zrobione zostało już następnego dnia.

Prawdziwy domek z najpiękniejszej bajki. Nie na koguciej nóżce, ale na czterech kołach. Nie ze ścianami z piernika, ale z radzieckiej stalowej blachy. A w środku piec, szerokie cztery prycze (los szykował czwartą zapewne dla Piotrka), porąbane drewno na opał (nie ruszaliśmy go, do gotowania wykorzystaliśmy tylko nasze palniki), rozwieszony sznurek do suszenia mokrych ciuchów, czysto, sucho, przestronnie.

Obok strumień z krystalicznie czystą wodą.



Och, to jest właśnie to co uwielbiam w górach.
Takie fantastyczne niespodzianki.
_________________
http://www.pilot-przewodnik.org/
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-05-18, 21:29   

Basiu, Bubo, frajda z tej miejscówki rzeczywiście była nieziemska :)

Tym bardziej, że leśnicy, bo z pewnością była użytkowana przez nich, najwyraźniej życzyli nam szczęścia



A i specjalnie dla gości z Polski na jedno z kół założyli polską oponę. Z olsztyńskiego "Kormorana"



Ale naszą kwaterę bliżej przedstawię w kolejnej relacji - bo dopiero rano można było się nią w pełni pozachwycać :lol
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6107
Skąd: Oława
Wysłany: 2014-05-19, 06:46   

Cisy2 napisał/a:

Tym bardziej, że leśnicy, bo z pewnością była użytkowana przez nich, najwyraźniej życzyli nam szczęścia
Cisy2 napisał/a:

A i specjalnie dla gości z Polski na jedno z kół założyli polską oponę. Z olsztyńskiego "Kormorana"


Magiczne miejsce! jakby specjalnie na was tam czekalo! :mrgreen:

Cisy2 napisał/a:

Ale naszą kwaterę bliżej przedstawię w kolejnej relacji - bo dopiero rano można było się nią w pełni pozachwycać ;-)


To jeszcze nie wszystko o tej kwaterze? bedzie jeszcze lepiej? lesnicy rano przyszli z palinka? :P
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2014-05-19, 06:46, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-06-29, 23:00   

Poniedziałek, 26 sierpnia 2913 r. Dziesiąty dzień przejścia.

Rano... wcześnie rano. Otwieram najpierw lewe oko, później prawe... a nad moją głową, na ścianie taki oto wisi sobie obrazek



No tak. Jesteśmy zatem w radzieckiej wojskowej stacji radiolokacyjnej wojsk przeciwlotniczych RKU-N. A zatem niewykluczone, że na zewnątrz może znajdować się coś takiego



Foto ze strony http://www.oboznik.ru/?p=29418

O tym, że w Rumunii można nieraz przypadkowo, nawet będąc na szlaku, wpakować się na miejsce ćwiczeń rumuńskiej armii wiedziałem. Przypomniały mi się obrazki sprzed kilku, czy też dwudziestu kilku lat, z Gór Rodniańskich, czy też z głównego grzbietu Fogaraszy





Szybki skok do drzwi



ale na zewnątrz - na szczęście - tylko góry, góry i góry... Wprawdzie w porannych mgłach i mżawce - ale wyłącznie góry. Bez żadnych innych "demobilnych" wstawek...



Mogłem więc sobie już na spokojnie pooglądać to nasze pamiętające czasy socjalistycznych Rumuńskich Sił Zbrojnych (Forţele Armate Române) locum

Z półprofilu prezentowało się świetnie



Z profilu też niczego sobie



No, powiedzmy, że to en face



I na koniec trochę szczegółów



podkowa - oczywiście na szczęście. W naszym przypadku rzeczywiście się ono spełniło...



Aha, i jeszcze takie sympatyczne polonicum. Jedną z opon wyprodukowano w olsztyńskim Stomilu.



Po oględzinach tego co na zewnątrz można było przystąpić do przeglądu wewnętrznego. Już bez korzystania z latarek

Na pryczach spokojnie zmieściłoby się 5-6 osób



A piec? Normalny domowy piec, a nie żadna koza czy też jej substytut.



Konkluzja po przeprowadzonej już za widoczności wizytacji mogła zatem być tylko jedna - lepiej trafić naprawdę nie mogliśmy. Aż szkoda było się z tego naszego przypadkowo spotkanego pensjonatu zwijać. Decyzję przyśpieszył dźwięk pracujących gdzieś w pobliżu, może z 200-300 metrów od przyczepy, pił mechanicznych, przejeżdżających także w niezbyt dużym oddaleniu pojazdów i w pewnym momencie nawet ludzkich głosów. W każdej chwili mógł ktoś więc zawitać do czasowo zaanektowanej przez nas bazy. Przypuszczam, że nic wielkiego by się nie wydarzyło... ale to tylko przypuszczenie.

Śniadanie spożywaliśmy więc w dość mocno przyśpieszonym tempie.

Wreszcie wyjście.



Spojrzenie na zegarek i okazuje się, że nie było to wcale aż takie wczesne wyjście. Było już dobrze po dziewiątej. Zresztą, po zaaplikowanej dzień wcześniej dość sporej dawce marszu nigdzie się w tym dniu nie śpieszyliśmy. Plan na ten dzień był taki, aby zejść z gór Siriu do doliny rzeki Buzǎu, przekroczyć ją i znaleźć jakieś dobre wejście w góry Podu Calului. A w tych zalesionych i niezbyt wysokich górach rozbić kolejny biwak w miarę wysoko w jakimś ładnym miejscu. I tyle...

Pewnym utrudnieniem i powodem dość sporego niepokoju w tym i następnym dniu było to, że tuż po przekroczeniu doliny Buzǎu mieliśmy wejść na obszar "niezamapowany". Mea culpa. Byłem przekonany, że przed wyjazdem zrobiłem ksero również i tego fragmentu Karpat Zakrętu, jednak jeszcze w pociągu do Budapesztu z pewnym przerażeniem zorientowałem się, że między odbitką mapy Gór Siriu a kserem Gór Penteleu i Vrancei czegoś brakuje. To "coś" nie było wcale takie małe i, jak się dzień później okazało, przejście tego nieznanego nam z mapy fragmentu gór zajęło nam około półtora dnia marszu.

Ale o wędrówce przez naprawdę pokręcone góry Podu Calului, w których chcąc iść na północ i północny zachód, najczęściej wędrowaliśmy na... wschód (były też trwające nawet i godzinę marszu odcinki wędrówki w kierunku południowo-wschodnim, kiedy z niedowierzaniem patrzyliśmy na igłę kompasu, pokazującą północ za naszymi plecami) opowiem więcej w dalszej części naszych wspomnień.

Na razie jednak wszystko szło zgodnie z planem i pogodową tradycją, ustaloną przez matkę-naturę trzy dni wcześniej. Wilgoć w powietrzu, snujące się mgiełki. Słońce za cienką warstwą chmur. W każdej chwili mógł spaść deszcz, mogło się też i wypogodzić - tylko na jak długo?



Kilka chwil po opuszczeniu barakowozu znaleźliśmy się na porębie. Tylko drwali gdzieś wywiało. Ucichły piły, nic ciężkiego po zrytej maszynami drodze leśnej nie jeździło. Głosów drwali też już nie słyszeliśmy. Ucichli. Może to przerwa śniadaniowa a może oznaki poniedziałkowego (poniedzielnego) zmęczenia!



A w tzw. międzyczasie zaczęło się robić ładnie. Jakieś nieśmiałe promyki słońca.



Las zaczął parować. Te mgiełki nas bardzo ucieszyły...



Nawet wyjątkowo niefotogeniczny dziki bez znalazł się w zasięgu obiektywu







Stado owiec, pod względem swej "fotoestetyki" zupełnie nieumywające się do tych z połonin, też zostało pstryknięte (nie mylić ze słowem "tryknięte", ale to już tajemnica bacy i męskiej części stada)



Drzewa, jak to karpackie drzewa



I tak powolutku, powolutku zaczęliśmy opuszczać góry Siriu. Dla nas bardzo deszczowe, ale w tym deszczu też na swój sposób niezapomniane.



Niespełna godzinę po wyjściu z naszego barakowozu natknęliśmy się na takie architektoniczne cudo. Schronisko "Cabana Valea Neagrǎ", o istnieniu którego przed rozpoczęciem naszej wędrówki nawet nie mieliśmy pojęcia. Może dlatego, że w internecie najczęściej określana jest jako "Pensiunea" (pensjonat), w zestawieniach rumuńskich schronisk ("Cabana") z reguły nie występuje. Dzisiejszy kształt obiektu to projekt architektoniczny zapewne świeżej daty, a czy stało tu wcześniej jakieś ładne stylowe schronisko - nie wiem. W internecie nic nie znalazłem. Za to dowiedziałem się, że w 18 dwuosobowych pokojach (a zatem to rzeczywiście typowa "pensiunea", a nie "cabana") są łóżka małżeńskie i "separate", i że pokoik taki kosztuje od 80 do 100 lei za dwie osoby.



Refleksja, jakie to mieliśmy szczęście, że napotkaliśmy nasz barakowóz musiała pojawić się natychmiast po ujrzeniu tego przybytku. Gdybyśmy się na naszą przyczepę nie natknęli, po dojściu do "Cabana (?) Valea Neagrǎ" zapewne zdecydowalibyśmy się na nocleg w tym obiekcie. Rozbijanie obok namiotów, około jedenastej w nocy i w deszczu, raczej nie wchodziłoby w grę. Nie wiadomo też, czy cena za pokój nie skoczyłaby do trochę wyższej kwoty, niż ta sygnalizowana w internecie. To, że znaleźliśmy się pod przysłowiową ścianą było doskonale, chociażby ze względu na nasz wygląd, widoczne.




Ale może w tym zdaniu jestem trochę w stosunku do nieznanego nam gospodarza pensjonatu niesprawiedliwy?

Kilka lat temu równie zmordowani i totalnie przemoczeni spadliśmy z Przełęczy Olţetului we wschodniej, tej dzikszej, części gór Parâng, do doliny Latoricy (ten fragment Paringu niektórzy już zaliczają do gór Capǎţânii - wym. Kapacyni). Wyglądaliśmy jak siedem nieszczęść (właściwie sześć, bo tak liczna była nasza grupa), a mimo to gospodarz pierwszego na naszej drodze pensjonatu, w miejscowości Ciungetu, potraktował nas lepiej niż serdecznie - napoił palinką, nie obruszał się, że całe wnętrze jego pensjonatu porozwieszane było suszącymi się ciuchami, śpiworami i nawet namiotami. A na koniec, rankiem po przespanej pod jego dachem nocy, podwiózł nas - za frico - swoim samochodem na oddalony z 7 km od pensjonatu przystanek autobusowy, oszczędzając nam półtoragodzinnego dreptania po mokrym asfalcie.











I tak przypominając sobie mokre, bardzo mokre i mniej mokre noclegi w rumuńskich Karpatach oraz życzliwych nam w tych górach miejscowych ludzi dotarliśmy do łąk nad rzeką Buzǎu. Ładnie tu i sympatycznie, tylko diabelnie nisko. W ciągu dnia straciliśmy przeszło kilometr w pionie. W zalesionych Podu Calului - a w lesie wysokość zdobywa się jakby "nieco mozolniej" - trzeba będzie tę stratę wysokości odrobić. Na razie jednak z pewnym zdziwieniem patrzyliśmy na cywilizację - wprawdzie pasterską, ale jednak. Zresztą nie tylko pasterską, słychać też było silniki samochodów podążających szosą poprowadzoną wzdłuż doliny Buzǎu.



Trzeba w tym miejscu odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to podążając wzdłuż Łuku Karpat, czyli głównego grzbietu tych gór, schodziliśmy do doliny rzeki i to doliny wcale niemałej. Jeśli mamy iść grzbietem, to powinniśmy iść stale wododziałem, a zatem doliny rzek i strumieni mieć to z lewej, to z prawej strony, ale - przynajmniej teoretycznie - rzek tych nie powinniśmy przekraczać. Okazuje się jednak, że główny grzbiet Karpat, ten geomorfologiczny i geologiczny, jest w wielu miejscach przetrącony. Przetrącony przez niektóre rzeki, których źródła przez setki i tysiące lat cofając się w stronę osi grzbietu przecięły go (działała tu tzw. erozja wsteczna) i "przejęły" wody rzek i strumieni spływających pierwotnie po przeciwnej stronie grzbietu. Geomorfolodzy nazywają to zjawisko "kaptażem" lub "przeciągnięciem" rzeki. Nieraz patrząc na mapę można zorientować się, że mamy do czynienia z kaptażem. Rzeka bowiem najpierw spływa od swych źródeł na jedną stronę grzbietu, po czym zmienia dość gwałtownie kierunek, najpierw płynąc równolegle do grzbietu a następnie kierując się w jego stronę i przecinając grzbiet przełomową dolinę (mamy wtedy do czynienia z tzw. "kolanem kaptażowym") przebija się na drugą stronę. Właśnie rzeka Buzǎu jest jednym z najciekawszych w Karpatach, chociaż oczywiście nie jedynym, przykładem kaptażu. Są i większe, i szereg mniejszych...





... ale rozmyślania i rozmowy o geologii przerwało nam beczenie owiec. Beczenie rozlegało się z kładki przewieszonej nad rzeką.

No i mamy kwintesencję Rumunii. Można tylko żałować, że na most patrzyliśmy od strony północno-zachodniej. Było rano i mimo, że widzieliśmy jasnoniebieskie niebo, na wszystkich zdjęciach wyszło ono niestety białe. Żaden zakładany na obiektyw filtr nie pomógł... W głowie tkwią ładniejsze fotki.





Owieczki, a nie było to małe stado, w końcu raczyły zejść z mostu...



... i zajęły się trawą na południowo-zachodnim brzegu rzeki.



I dopiero wtedy owczarki pozwoliły nam skorzystać z kładki...






... i znaleźć się w Górach Podu Calului



Pierwsze kilometry w tych górach to nużąca asfaltówa biegnąca wzdłuż północnego brzegu jeziora zaporowego Siriu, utworzonego w latach 1984-1992 na rzece Buzǎu. Jest duże, ciągnie się na długości 11,5 km i ma przeszło 150 milionów metrów sześciennych wody pojemności. Z tych 11,5 km długości zbiornika my przedreptaliśmy może z cztery, góra pięć. I dało nam to w kość. Upał (akurat wtedy pogoda sprawiła nam figla i zrobiło się gorąco), pył, smród spalin. Z utęsknieniem czekaliśmy na jakąś prowadzącą na północ dolinę, wiodącą w głąb gór Podu Calului. A tu tylko pionowe ściany, żadnej szansy na ucieczkę od asfaltu i betonu. I tylko widoki na jezioro.





Wreszcie dotarliśmy do ujścia potoku Teherau. Znalazły się tam też jakiś czas już nie widziane znaki szlaku czerwonego pasa. Rozweselił nas szlakowskaz, wykonany z tablicy rejestracyjnej.



Znowuż byliśmy w górach, było ciepło i słonecznie. Po kilku dniach ulewy i po dreptaniu po asfalcie musiało nastąpić małe rozprężenie. Nic dziwnego, że załoga zastrajkowała i na pierwszej napotkanej polance Ola i Zbysiu na przeszło godzinę poszli w kimę.



Ja tymczasem studiowałem dwie nieschodzące się mapy i lekko zgłupiałem. Swoich rozterek nie będę tu przedstawiał. Zdałem się końcem końców na intuicję naszej trójki oraz ... szlak czerwonego paska, który - co wynikało ze zrobionego z tablicy rejestracyjnej szlakowskazu - miał prowadzić do leśniczówki Cernatu (C.F. Cantonul forestiera Cernatu). A to już jest stosunkowo blisko szczytu Penteleu, który znajdował się w zasięgu jednej z moich map.

Uspokojony, rozejrzałem się gdzie jesteśmy. Byliśmy w czymś, co było kiedyś wioską. Centrum wsi zostało z pewnością zalane przez wody zbiornika Siriu i zagłada tej części miejscowości spowodowała, że ludzie uciekli również ze znajdujących się w bocznych dolinkach przysiółków. Jakieś porzucone domostwa z miejsca naszego odpoczynku były widoczne. Nieco później, gdy z Olą wędrowaliśmy przez ciągnącą się wzdłuż potoku Teherau opuszczoną wioskę o tej samej nazwie (Zbysiu jeszcze przez godzinę odsypiał trudy poprzednich dni), byliśmy już tą wsią po prostu zauroczeni. I klimatem tego miejsca.

Coś jak jakiś ekstrakt Beskidu Niskiego, Bieszczadów i południowej części Ziemi Kłodzkiej. Ale tego Beskidu Niskiego, tych Bieszczadów i tej Ziemi Kłodzkiej, które zakotwiczyły się w moich wspomnieniach z lat 80. Bez tego dzisiejszego "zagłaskania" i byc może z potrzebnymi, ale częściej niepotrzebnymi, asfaltami włażącymi w głąb każdej z dolin.



Opisywać wioski Teherau nie będę. Obrazki - mam taką nadzieję - wystarczą. Opuszczony dom, jakaś ruina, znowuż dom, przygotowane zapewne do wywiezienia "do miasta" lub "na daczę" kamienie z rozbiórki przyziemi budynków, znowu dom i znowu ruina. I tak przez może dwa, może trzy kilometry - było tak niesamowicie, że tych kilometrów nie liczyliśmy.



















Wioska się skończyła, a przynajmniej tak nam się wydawało. Na kamiennych fundamentach nieistniejących już domów zamigotało słońce. Po raz ostatni. Gdzieś tam od strony północnej, od strony gór Penteleu zamruczało niebo. Ale padać nie zaczęło, z kilometr może na sucho przeszliśmy.



Zaczęły znowuż się pojawiać chmury. Nie tylko na niebie. Także wokół nas.



I lunęło - Ola, zawinięta w swoje poncho (może to kryptoreklama, ale w tym przypadku "Salewa" się sprawdziła) utknęła gdzieś pod dorodnym świerkiem wśród jeszcze dorodniejszych skrzypów.





I tkwiła tak bez mała godzinę.






Gdy na łączkę, na której nas zlało dotarł Zbysiu (oczywiście mokry - a jakże), zdecydowaliśmy, że na pierwszej napotkanej polanie z wodą rozbijamy namioty.

Nie przeczuwaliśmy jeszcze, że ponownie wygraliśmy milion w noclegowego "toto-lotka". Może po góra kilkunastu minutach znaleźliśmy się na łąkach sąsiadujących z jedynym zamieszkałym gospodarstwem w Teherau. Miejsce na rozbicie namiot idealne. Woda, ekspozycja na południe i południowy wschód (ważne, bo gdyby w nocy padało, to namioty szybciej by wyschły - gdyby rano nadal nie lało) i - co najważniejsze - bardzo życzliwi gospodarze.

W kilka minut postawiliśmy namioty.







Równie szybko zabraliśmy się za przygotowanie obiadu i kolacji. Pośpiech był wskazany, bo na niebie znowu rozpoczęły się chmurzaste harce.





Nie padało, więc wyprane trzy dni wcześniej skarpety miały wreszcie szanse doschnąć.



Buty, co najwyżej, odetchnąć świeżym powietrzem.



Od gospodarza dowiedzieliśmy się:

1) gdzie jesteśmy - bo to wcale takie jasne nie było,
2) jak się nazywają dwa najbliższe szczyty
3) że w stronę gór Penteleu dobrze idziemy
4)że owczarki z jego gospodarstwa są niegroźne, a ten największy nazywa się Ursus (czyli Niedźwiedź) i jest bardzo towarzyski
5) że ma do sprzedania ser w zupełnie znośnej cenie





Zwłaszcza ta ostatnia informacja nas ucieszyła. Wreszcie po kilku dniach jakiś nabiał. Jak się później okazało, chyba najlepszy ser, jaki dotąd w Rumunii jadłem (a i Ola, wybitny serojad, miała również identyczne odczucia).



Po ser poszedłem do budynku gospodarza. Poczułem się jak w skansenie. Oj, chyba źle piszę, w skansenach z pewnością takiej atmosfery już nie ma.



Zakupy trochę trwały, gdyż jak to już w Rumunii - nie mogło się skończyć tylko na samej transakcji. Trzeba było opowiedzieć gospodyni o Wrocławiu, że kościołów jest tam tyle co w Bukareszcie cerkwi. Że w Polsce też mamy Karpaty, a do Rumunii jeździmy po to, żeby od tych polskich gór trochę odpocząć (z wyjaśnieniem tego akurat aspektu zawsze są problemy i to nie tylko natury językowej). Gdy się jeszcze powie, że niektóre polskie słowa związane górami i owcami brzmią tak samo, lub bardzo podobnie, jak ich - to przynajmniej kieliszek cujki musi się na stole pojawić. I tak było w ostatnim budynku w Teherau. Zagrychą zaś był nie ser, ale jakaś kupiona w polskiej Biedronce gorzka czekolada.



Wieczorem nie padało. Życie towarzyskie przeniosło się do jednego z namiotów i długie godziny trwały "nocne rodaków rozmowy". Tak mniej więcej do pierwszego dzwonienia kropel deszczu o dachy dwóch naszych namiocików.

C.D.N.
 
 
Malgo Klapković 


Wiek: 37
Dołączyła: 06 Lip 2013
Posty: 2477
Wysłany: 2014-07-11, 21:16   

Cisy2, opis Twojej wyprawy to, trzeba przyznać, długa lektura, ale bardzo interesująca :) Czekamy na ten ciąg dalszy :)
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2014-08-04, 00:54   

Wtorek, 27sierpnia 2913 r. Jedenasty dzień przejścia.

Gdzieś o czwartej trzydzieści przestało padać, gdzieś o siódmej rano wyjrzałem z namiotu. Najpierw wyjrzałem, a później szybko wyskoczyłem. Bo kawał nieba przybrał lazurową barwę, a i promienie słoneczne co jakiś czas - bardzo nieśmiało wprawdzie - ale smagały płótna naszych namiotów.

Nie trzeba było długo czekać, aby i ze swojego namiotu wygramoliła się Ola.

I w chwilę potem zainteresował się dziewczyną niedźwiedź, tzn. Ursus.

Rzeczywiście, było to niegroźne (przynajmniej dla nas), towarzyskie i sympatyczne psisko.





Zresztą Ursus nie był jedynym przedstawicielem miejscowej fauny błąkającym się między naszymi namiotami. Był i koń gospodarzy - jakiś dziwny, bo w ogóle nie był zainteresowany podawanym mu cukrem.



Bardziej rżenie konia niż taniec promieni słonecznych na tropiku namiotu obudziło Zbysia. Nie padało, więc i na jego twarzy pojawił się uśmiech.



Pamiętam, że już wieczorem poprzedniego dnia, gdy dotarliśmy do miejsca naszego noclegu i rozbijaliśmy namioty w sąsiedztwie kamiennych fundamentów zrujnowanych budynków, zrobiło mi się tak jakoś "andrzejowowierzbicko" na duszy. Cały czas w głowie snuła mi się "Ballada o Świętym Mikołaju" Andrzeja.

Rano, gdy najpierw w słońcu, później - wyprzedzam nieco rozwój wydarzeń - we mgle, wśród ruin rumuńskich góralskich chałup i wśród naszych namiotów błąkał się "nasz" (bo i on się z nami zaprzyjaźnił!) konik, efekt ten był jeszcze bardziej spotęgowany. Nie było tylko Łemków... a jedynie ostatnia rumuńska rodzina na samiutkim końcu gęsto zasiedlonej niegdyś wioski.

W rozstrzelanej chacie rozpaliłem ogień,
Z rozwalonych pieców pieśni wyniosłem węgle,
Naciągnąłem na drzazgi gontów błękitną płachtę nieba,
Będę malował od nowa wioskę w dolinie

Święty Mikołaju, opowiedz jak tu było
Jakie pieśni śpiewano, gdzie się pasły konie?




Poezja poezją, Wierzbicki Wierzbickim, ale trzeba brać się za robienie śniadania. Uroczystego, bo w tym uroczym miejscu skończył nam się właśnie chleb. Nie - już nie nasz polski, tylko zakupiony jeszcze podczas naszego dwudniowego "postoju" w Górach Ciucaş. Nasze polskie były cały czas konserwy i jakieś serki.



Zapychając się przydziałowymi kanapkami w pewnym momencie z przerażeniem spostrzegliśmy, że niebo nad doliną rzeki Buzaul robi się takie jakieś zachmurzone i że od tej doliny w naszą piękną dolinkę Teherau zaczynają wdzierać się chmury i mgły. Najpierw tak dosyć leniwie...



Później coraz bardziej nachalnie...



Pasztet, mielonka i serki na naszych kanapkach nam nie skwaśniały, ale nasze miny na pewno...



Cóż, trzeba było pospiesznie żegnać się z gospodarzami, z Ursusem (chociaż ten akurat przez blisko trzy kwadranse wędrował razem z nami)...



... oraz z cały czas niechętnym wobec podsuwanego mu cukru koniem.



Na trasę wyruszyliśmy kilka minut po dziesiątej. Jeszcze tylko tuż po wejściu do lasu dostrzegliśmy coś, co zostało z wozu - może naszego gospodarza, ale może należącego niegdyś do kogoś, kto już nigdy do wioski Teherau nie wróci ? - i weszliśmy w nieznane, zupełnie pomijane nie tylko w polskojęzycznych opracowaniach dotyczących Karpat Rumuńskich, Góry Podu Calului.



Nieznane są one nie tylko dla polskich turystów. Wyobraźcie sobie, że przez ponad dziesięć lat istnienia rumuńskiego portalu górskiego http://www.carpati.org w znajdującej się na nim galerii górskiej zamieszczono zaledwie 18 fotografii z tych gór - 2 uznane przez "portalowych" ekspertów za ładne ( http://www.carpati.org/ga...uta/_+_70_+_/1/ ) i 16 za "takie sobie" ( http://www.carpati.org/ga...uta/_+_70_+_/1/ ). Dla porównania liczba fotografii z Fogaraszy czy też z Gór Bucegi sięga przeszło 5 tysięcy (w przypadku Fogaraszy dokładnie 8948 - stan na 3 sierpnia 2014 r.). Różnica bardziej niż szokująca - nieprawdaż?
Ciekawe, że z tych 18 wykonanych przez rumuńskich turystów fotografii z gór Podu Calului aż 11 to zdjęcia najbardziej znanego wodospadu z tych gór - Wodospadu Caşoca. Obok tego wodospadu nie przechodziliśmy, ale doliną rzeki Caşoca już tak. Wodospad podczas naszego deszczowego przejścia mógł wyglądać mniej więcej tak:



Fotografia ze strony: http://www.carpati.org/ju...u_calului/2444/

Taki widok nam był oszczędzony. Ale niestety i takie również:



Znajdowaliśmy się w górach, z których powinniśmy mieć takie właśnie widoki na pasma, przez które wcześniej przechodziliśmy. Mogliśmy z polan i łąk gór Podu Calului pożegnać się z Ciucaşem, górami Siriu czy też Tataru. Takiego szczęścia jednak nie mieliśmy.

Mieliśmy zaś przez większą część dnia mgłę... I oczywiście deszcz. Deszcz nawet Ursusowi dał się we znaki, bo w pewnym momencie (a było to tuż przed przełęczą Şaua Teherau) zamerdał ogonem, zrobił dwa kółka wokół nas i popędził w stronę doliny Teherau. A sama przełęcz Teherau - podobno bardzo widokowa - podczas naszej na niej bytności wyglądała... o właśnie tak.



Po północnej stronie przełęczy jakieś mokre świerkowe lasy i, oczywiście, następna dolina - Valea Caşoca, przez którą płynie rzeka o tej samej nazwie.





Przez większą część doliny wiedzie gruntowa droga. Kilka razy coś nawet nią przejechało. Wyłącznie pojazdy leśników. Zresztą i na mapie zaznaczona była osada leśna. Dotarliśmy do niej...



... a tam żywego ducha. Wszystko w ruinie.

















Trzeba było więc iść dalej w dół doliny. Co gorsza nie tylko traciliśmy wysokość, ale szliśmy nie na północ lecz na wschód i to z wyraźnym odchyleniem ku południowi. Ale dolina ładna - nawet w deszczu. U nas w Polsce byłby to Park Narodowy lub przyciągający tłumy rezerwat, tam w Rumunii takich dolin są setki. I nie ma w nich ludzi. I może niech tak pozostanie.







Gdzieś tak w godzinę po opuszczeniu wymarłej osady leśników dotarliśmy do miejsca, w którym do rzeki Caşoca wpływał potok Titilau. Miejsce to określane jest jako Intersectia Titilau. Idąc w dół Caşoci w pół godziny dotarlibyśmy do wodospadu Caşoca. Daliśmy sobie spokój. Deszcz, brak dobrej mapy, tzw. ogólne nastroje - to wszystko spowodowało, że poszliśmy zgodnie ze szlakiem czerwonego paska. W dolinę Titilau.

Po paru minutach na naszej trasie pojawiły się takie cuda.







Rury te niewątpliwie związane są z budową sztolni elektrowni szczytowo-pompowej połączonej ze sztucznym jeziorem Siriu, obok którego przechodziliśmy w poprzednim dniu. Przypomnieliśmy sobie, zaraz, gdy zobaczyliśmy odcinki rur, że w jednym miejscu na tafli jeziora widoczny był bardzo silny wir (akurat ani ja, ani też Zbyszek nie zrobiliśmy żadnej fotografii), który najpewniej znajdował się ponad ujściem podobnej sztolni, jaka była drążona w Górach Podu Calului. Zaczęliśmy sobie opowiadać o podobnej, ale rozgrzebanej i zarzuconej, inwestycji w naszych sudeckich Młotach koło Bystrzycy Kłodzkiej.

Dosłownie w dwie minuty później nasze przypuszczenia się potwierdziły.





A my dalej w głąb doliny Titilau. I o ile w dolinie Caşoca było jeszcze ładnie, tak od tego momentu góry Popdu Calului zrobiły się brzydkie. Dla każdego z naszej trójki. Nie tylko deszcz i brak widoków to spowodował. Nie tylko zmęczenie. Fizyczne? Psychiczne? Być może zawdzięczamy to znakarzom. Z pewnością się nie popisali. Żwirowo-szutrowa droga, praktycznie cały czas tak samo nachylona, zarówno w swojej dolinnej partii, jak i wtedy, kiedy w końcu "weszła" na grzbiet, była - w tym pogodowym kontekście - kwintesencją górskiej nudy. I to trwającej dość długo.

Szliśmy tą szutrówką, szliśmy...









Aż doszliśmy do drugiej - po przełęczy Şaua Teherau - górskiej rozległej polany



Ponoć z niej roztaczają się takie oto widoki !!!!!!!!







My mogliśmy mieć co najwyżej minorowe miny...



Jakoś wtedy przebiegliśmy - w deszczu oczywiście - przez najwyższy szczyt masywu Podu Calului, czyli wzniesienie o tej samej nazwie, mierzące całe 1439 m. Tak bogiem a prawdą, szlak nie wchodził na wierzchołek, lecz go trawersował. Do szczytu brakowało parudziesięciu metrów przewyższenia i pokonania brrrr... nieprzyjemnie mokrego gęstego lasu z niedźwiedzią gawrą (tak przynajmniej twierdził spotkany pod szczytem Rumun, który pobliską bacówkę przerobił na niewielki domek letniskowy; na całej zrobionej w tym dniu drodze był to jedyny zamieszkany budynek).



Jeszcze tylko Poiana de sub vârful Podu Calului (polana pod szczytem Podu Calului)





Na polanie tej natknęliśmy się na dość zastanawiające szlakowskazy. Na strzałce ze szlakiem niebieskiego krzyża - prowadzącego do miejscowości Gura Teghii - jakiś znakarz zamalował znajdujący się ponad napisem "Gura Teghii" napis "Vf. Podu Calului" (szczyt Podu Calului). Przypomnę tu, że informację, iż znajdujemy się pod szczytem Podu Calului mieliśmy nieco wcześniej, gdy szliśmy szlakiem czerwonego paska. O tym, że właśnie "na czerwonym pasku" znajduje się szczyt Podu Calului przekonywał nas też Rumun ostrzegający nas przed niedźwiedziem. Gdzie jest więc najwyższy szczyt gór Podu Calului?



Możliwe, że w ostatnim czasie dokonano nowych pomiarów kilku podobnych pod względem swej wysokości szczytów, i okazało się, że należy dokonać pewnych korekt. Osoby zdobywające "Koronę Karpat Rumuńskich" najlepiej jak wejdą na obydwa wierzchołki. My byliśmy jedynie pod tym przy szlaku czerwonego paska.

Na mapie warstwicowej gór Podu Calului jest wyraźnie wyodrębniony obszar o wysokości przekraczającej 1400 m n.p.m. (tam, gdzie wstawiony jest znak zapytania). Możliwe, że nowe pomiary wykazały, te kulminacja tego fragmentu gór jest nieco wyższa od "starego" Vf. Podu Calului. Na różowo zaznaczony jest fragment naszej trasy.



W tej nazewniczej łamigłówce jedno jest pewne. Nazwa "Poiana de sub vârful Podu Calului" pozostanie. Bo czy Vf. Podu Calului będzie ona miała po swojej północno-zachodniej, czy też wschodniej stronie, to już wszystko jedno. W obydwu wypadkach będzie "pod szczytem".

A my poganiani deszczem i przejmującą wilgocią uciekamy z polany "pod Vf. Podu Calului" na północny wschód...



Do doliny rzeki Bâşca Mare (czyt. Byszka Mare). Pięknej, olbrzymiej i dzikiej doliny, jakiej próżno szukać w naszych polskich Karpatach. Tylko ten cholerny deszcz. Żadnych zdjęć. Od pewnego momentu tylko rozglądanie się, gdzie można rozbić namioty. I kiedy? Bo na pewno nie w takim deszczu!



Bo powoli nadchodzi już zmierzch a z nieba cały czas "wali żabami". I tak do miejsca, na którym na mapie zaznaczono leśniczówkę "cantonul forestier Cernatu". Wiedzieliśmy o jej istnieniu, ale przypuszczaliśmy, że jej stan nie będzie odbiegał od tego, co ujrzeliśmy w osadzie leśnej w dolinie Caşoca.



Rzeczywistość przerosła nasze najśmielsze oczekiwania! Cantonul był OTWARTY!!! W środku piec, łóżko, naczynia, wszystko....

A jaki piękny!!!





A w środku - NIKOGO OPRÓCZ NAS!!!

Dwa dni wcześniej mieliśmy naszą przyczepę na kółkach, teraz - równie zmoknięci i wycieńczeni - "wstrzeliliśmy się" w darmową willę.

Co nas jeszcze czeka ? - ale o tym w dalszej części naszej relacji.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group - opowiadania