Forum FAQ Szukaj Użytkownicy Rejestracja Statystyki Profil Zaloguj Albumy Kontakt

Poprzedni temat «» Następny temat

Zygzakiem po Beskidach Zachodnich, czyli od Ustronia do Tylicza w czarno-białej wersji retro

Autor Wiadomość
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2016-10-07, 22:39   Zygzakiem po Beskidach Zachodnich, czyli od Ustronia do Tylicza w czarno-białej wersji retro

To będzie kolejny mój staroć na tym forum. W dodatku nie w mocno wyblakłych kolorach przeźroczy sprzed trzech przeszło dekad, lecz przede wszystkim w tonacji czarno-białej i dosyć mocno "uziarnionej". Przebłyski wyżej wymienionych barw NRD-owskiej diapozytywowej fotograficznej błony ORWO będą naprawdę nieliczne.

Na początek moich wywodów może wyjaśnię, skąd wziął się ten fotograficzny mix? Skąd ta zdecydowana przewaga czarno-białych fotek i tylko skromna reprezentacja czegoś, co można nazwać fotografią barwną? Na swoją dwutygodniową samotną beskidzką wędrówkę we wrześniu 1983 r. zabrałem ze sobą aż dwa aparaty fotograficzne. Ale czy na pewno były to aparaty? Gdy podam ich nazwę, to wiele osób, zorientowanych w przebrzmiałej już technice fotografii analogowej, z pewnością mocno się skrzywi... albo serdecznie uśmiechnie. Radziecka "Smiena 8M" i NRD-owskie "Certo KN35" to raczej "urządzenia aparatopodobne", nie zaś porządne kamery fotograficzne do robienia perfekcyjnych technicznie zdjęć. Gdzież im było do wschodniniemieckich Pentaconów czy Praktik, czy nawet radzieckich Zenitów, że wymienię tylko te topowe marki, produkowane w ówczesnych krajach tzw. demokracji ludowej. No cóż - mojej ówczesnej studenckiej kieszeni nie stać było ani na żaden z modeli Zenitów, ani tym bardziej na Prakticę. O tych modelach z najwyższej "socjalistycznej" półki mogłem wtedy jedynie pomarzyć i ... odkładać na ewentualny ich zakup zarabiane na archeologicznych studenckich chałturach pieniądze.

Pora więc teraz odpowiedzieć na pytanie, dlaczego miałem aż dwa aparaty? Czyżbym obawiał się, że któryś z nich "padnie" na trasie i pozostanę bez sprzętu. Taki scenariusz raczej nie wchodził w rachubę - były to urządzenia tak proste (jedynie mechanika, żadnej elektroniki), że nic nie miało prawa się w nich zepsuć. Powód zabrania dwóch aparatów był prozaiczny. Wewnątrz aparatu niemieckiego (czyli w Certo) miałem jeszcze końcówkę niewykorzystanego w pełni podczas sierpniowej włóczęgi po rumuńskich Karpatach filmu "slajdowego". Szacowałem, że może być tam jeszcze z dziesięć klatek, czyli niespełna jedna trzecia 36-klatkowej błony. Postanowiłem więc dokończyć ten film właśnie w Beskidach. Jednocześnie chciałem mieć fotograficzną kronikę z przejścia beskidzkiego "na papierze". Od początku do końca, czyli od Ustronia w Beskidzie Śląskim do leżącego na granicy Beskidu Sądeckiego i Niskiego Tylicza. Dlatego też wziąłem na wędrówkę swoją starą Smienę, kupioną mi przez Rodziców jeszcze w moich wczesnolicealnych latach, która miała służyć do rejestracji czarno-białych wspomnień.

Przestawienie się z Paringu, Gór Lotru i Cindrel na nasze Beskidy nie było takie proste. Z Rumunii wróciliśmy do Polski 27 lub 28 sierpnia. Kilkanaście dni spędziłem na wykopaliskach na wrocławskim Ostrowie Tumskim i tylko dwukrotnie, w ciągu trzech tygodni, znalazłem okazję, aby wyskoczyć gdzieś "za miasto" na jednodniowe wycieczki. Raz były to najbliższe okolice moich rodzinnych Świebodzic, czyli Pogórze Wałbrzyskie i okolice zamku Cisy, drugi raz wybrałem się nieco dalej (Góry Wałbrzyskie i nieco dłuższa wycieczka z Marciszowa przez Krąglak i Trójgarb do Szczawna Zdroju). Dopiero około połowy września zatęskniłem za czymś dłuższym i... trochę od Sudetów Środkowych wyższym. Koniec studenckich wakacji niebezpiecznie się zbliżał. Na szczęście wtedy, w 1983 r., 1 października wypadał w sobotę, a zatem zyskałem w ten sposób dwa cenne dni, gdyż inauguracja roku akademickiego - a studentem "musiałem" być pilnym (było nas na roku tylko siedmioro, więc absencja jednej nawet osoby to brak kilkunastu procent stanu osobowego) - przesunięta została na poniedziałek 3 października. Te dwa dni podarowane mi przez kalendarz były szczególnie cenne, gdyż na realizację mojego ostatniego górskiego celu w wakacje 1983 roku potrzebowałem dwóch pełnych tygodni - 14 dni spędzonych w górach. Nawet dnia mniej - dokładnie 14 dni.

Cóż to był za cel?

Zdobywałem wtedy Górską Odznakę Turystyczną. Popularną odznakę GOT oraz wszystkie stopnie małej odznaki (brązową, srebrną i złotą małą GOT) zdobyłem szybko, w najkrótszym określonym w regulaminie czasie. Małą złotą otrzymałem w 1981 r. i rok później, w 1982 r., zaczęły się dla mnie schody. Nie mogłem wtedy zdobyć pierwszego stopnia dużej GOT-ki, ponieważ albo w lecie siedziałem albo na wykopaliskach, albo w Tatrach (tam dużej brązowej odznaki GOT nie można było zdobywać), albo wreszcie w Karpatach rumuńskich (dwutygodniowy sierpniowy obóz w Retezacie). Nie miałem zatem już czasu na dwa nieprzerwane przejścia w polskich górach, trwające minimum siedem dni każdy. A tylko w ten sposób mogłem - w świetle obowiązującego wtedy regulaminu GOT - zdobyć dużą brązową Górską Odznakę Turystyczną.

Zdobycie dużej brązowej odznaki GOT stało się więc moim celem w 1983 r. W lipcu miesiąc wykopalisk (też właściwie "prawie" w górach, gdyż w Gilowie na Wzgórzach Niemczańskich), w sierpniu Rumunia, pozostał mi więc tylko wrzesień. Wrzesień z wykopaliskami na Ostrowie Tumskim w pierwszej połowie miesiąca i z Beskidami w dwóch ostatnich jego tygodniach.

Trzeba więc było najpierw ustalić trasę mojego przejścia. Najpierw pytanie, gdzie w ogóle zdobywać tę GOT-kę? Regulamin dzielił (i tak jest do dzisiaj, mimo kilku modyfikacji regulaminu) polskie góry na osiem grup. Grupa I do Tatry i Podtatrze polskie, i ta grupa ze względów regulaminowych odpadała (wędrówki po Tatrach "nie liczyły się" na dużą brązową GOT), podobnie grupa VIII, czyli Góry Świętokrzyskie (znajomością tych gór musieli wykazać się m.in. zdobywcy dużej srebrnej GOT). Swoją wędrówkę po polskich górach musiałem więc odbyć w dwóch innych (spośród sześciu) grupach górskich. Do wyboru miałem grupy górskie od II do VII. Grupa II to zachodnia część Beskidów (Beskid Śląski, Mały, Żywiecki), grupa III to nasze Karpaty leżące nieco bardziej na wschód (Gorce, Beskid Wyspowy, Sądecki, Pieniny, zachodnie peryferie Beskidu Niskiego i przyległa część Pogórza Karpackiego), grupa IV to Beskid Niski i sąsiadujący z nim od północy fragment Pogórza, grupa V to Bieszczady, Góry Sanocko-Turczańskie i Pogórze Przemyskie, grupa VI obejmuje zachodnią część Sudetów (od Gór Izerskich do Gór Wałbrzyskich), i wreszcie grupa VII to wschodnia część Sudetów (góry Ziemi Kłodzkiej, Góry Opawskie i Przedgórze Sudeckie).

Co z tego zatem wybrać? Od razu odrzuciłem sudeckie grupy VI i VII. Wydawało mi się wtedy, że już je dobrze poznałem (w tej chwili - po trzydziestu przeszło latach - śmieję się na myśl, jak bardzo się wtedy myliłem), nie chciałem więc z ciężkim plecakiem przez kilkanaście dni wędrować po dobrze mi znanych i obchodzonych trasach i w dodatku w połowie przejścia przechodzić - być może - przez moje rodzinne miasto (Świebodzice są jednym z proponowanych punktów końcowych VI grupy górskiej). Zrezygnowałem też, z ciężkim sercem, z beskidzkoniskich i bieszczadzkich grup IV i V. Dojazd w góry i powrót mógłby pochłonąć zbyt dużo czasu, którego aż tak wiele nie miałem. Pozostały więc grupy II i III, czyli klasyczne, w ujęciu Kazimierza Sosnowskiego, Beskidy Zachodnie (tu przypomnę, że jego legendarny, wydany w Krakowie w 1914 r., "Przewodnik po Beskidzie Zachodnim", zawiera podtytuł "Od Krynicy po Wisłę łącznie z Pieninami i terenami narciarskimi").
Trochę te tereny znałem z wcześniejszych, nielicznych zresztą, wycieczek. Ale to "trochę" jest zdecydowanie na wyrost (kiedyś nawet na nieistniejącym już praktycznie Forum Beskidzkim zamieściłem nawet mini-relację z jednego z moich beskidzkich przejść sprzed wielu lat - była to dwudniowa wędrówka po Beskidzie Wyspowym i Beskidzie Średnim - http://www.beskidzkie.for...kiego,5423.html ). Teraz mogę powiedzieć, że Beskidy Zachodnie poznałem "tak trochę" dopiero właśnie podczas mojej wrześniowej wędrówki w 1983 r. Później co najwyżej tę znajomość nieznacznie pogłębiłem.
Wiedziałem już, gdzie mniej więcej będę w drugiej połowie września, ale trzeba było wstępnie opracować przynajmniej ramowo trasę przejścia. Wydawałoby się, że jeżeli wspomniano tu już osobę Kazimierza Sosnowskiego, to najłatwiej i najprościej przejść zachodnią część Głównego Szlaku Beskidzkiego, którego patronem jest właśnie prof. Sosnowski. Wystartować z Ustronia i przejść do Tylicza koło Krynicy. Nie bawić się w opracowywanie jakichś ekstra wariantów tylko po prostu iść sobie od jednego drzewa z wymalowanym znakiem czerwonego szlaku do następnego. Jednak nic z tych rzeczy! Regulamin GOT był wtedy tak skonstruowany, że osoby przemierzające non-stop GSB żadnej dużej odznaki GOT nie byłyby w stanie zdobyć (podobnie zresztą, jak i w przypadku Głównego Szlaku Sudeckiego)! Taki sposób na zdobycie dużej odznaki GOT byłby, zdaniem twórców odznaki, zbyt prosty. Nie nudny, ale właśnie zbyt prosty. Warunkiem zdobycia odznaki było bowiem "kombinowanie" na trasie, przeskakiwanie ze szlaku na szlak, niekiedy wędrówka poza szlakiem, wykazanie się umiejętnością korzystania z map, układanie indywidualnych, własnych wariantów przejścia. Takie podejście do idei dużej odznaki GOT powodowało, że trasy realizowane przez różnych zdobywców odznaki często bardzo się od siebie różniły. Może przemawia przeze mnie subiektywizm, ale sądzę, że właśnie taka koncepcja odznaki była tą najwłaściwszą.

W jaki sposób "odrzucono" osoby zdobywające duże GOT-ki od czerwonych szlaków głównych - beskidzkiego i sudeckiego? Tu trzeba trochę wgryźć się w dawny regulamin tej odznaki. Trwające minimum siedem dni przejście jednej grupy górskiej musiało rozpoczynać się (lub kończyć) w którymś z wyznaczonych w regulaminie punktów (w przypadku grupy II były to od strony zachodniej Goleszów, Ustroń, Skoczów, Grodziec lub Jaworze, od strony wschodniej zaś Myślenice, Pcim, Lubień, Jordanów, Rabka Zdrój, Przełęcz Sieniawska i Szaflary). Widać więc, że tylko niektóre z tych miejsc znajdują się na Głównym Szlaku Beskidzkim. Ale to nie wszystko. Podczas wędrówki należało przejść przez przynajmniej siedem punktów pośrednich, wybranych spośród zaproponowanych piętnastu takich punktów (w grupie II: Soszów Wielki, Orłowa, Kotarz, Mała Zabawa, Kikula, Krawców Wierch, Romanka, Jałowiec, Babia Góra, Hala Krupowa, Pająków Wierch, Hrobacza Łąka, Łamana Skała, Babica, Polana Gronie). Problem w tym, że na Głównym Szlaku Beskidzkim znajdują się tylko cztery spośród zaproponowanych punktów pośrednich (Soszów Wielki, Romanka [nie na samym szlaku, lecz w bliskim sąsiedztwie], Babia Góra i Hala Krupowa), reszta na innych szlakach, lub wręcz poza szlakami (Mała Zabawa koło Rajczy). I tak jest podobnie w przepadku pozostałych pięciu grup górskich. Wędrówki na duże stopnie GOT to były więc zygzaki, meandry i pętle. I to było fajne w tej zabawie. Wyobrażam sobie frajdę działaczy turystycznych weryfikujących wówczas odznaki, gdy porównywali przebieg tras realizowanych przez różnych zdobywców dużych GOT-ek. Ile było utartych "zdroworozsądkowych" schematów (osią jest GSB i od niego "odskoki na bok" do wybranych punktów), ile zaś twórczych górskich improwizacji, gdy zarys przejścia, wyrysowany na mapie, tworzy jeden wielki kilkusetkilometrowy meander?... Regulaminowe "odsunięcie odznaki" od Głównego Szlaku Beskidzkiego (i od Sudeckiego) powodowało, że praktycznie każdy turysta mógł opracować swój własny, często niepowtarzalny, wariant przebiegu swojej wędrówki.

Ja wyszedłem na swoje beskidzkie przejście z Ustronia. Trasę pierwszego etapu (czyli przejście II grupy górskiej według regulaminu GOT) zakończyłem, w siódmym dniu wędrówki, w Jordanowie. W Ustroniu Główny Szlak Beskidzki się rozpoczyna, biegnie też - na swoim 150. kilometrze - przez Jordanów. Jordanów jest też zarazem punktem wyjściowym dla III grupy (obok Myślenic, Pcimia, Lubienia, Rabki, Przełęczy Sieniawskiej i Nowego Targu). Trasę III grupy kończyłem, w ósmym dniu po wyjściu z Jordanowa, w Tyliczu (mogłem też w Tarnowie, Ciężkowicach, Bobowej, Grybowie, Florynce i Leluchowie), skąd jeszcze "już pozaregulaminowo" musiałem podejść (w kierunku zachodnim!!!) do Krynicy, skąd dopiero mogłem powrócić pociągiem do domu. Wydawać więc by się mogło, że realizowałem pierwszy model zdobywania dużej GOT-ki, tzn. wędrowałem głównie czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim i od niego odbijałem do najbliżej położonych kilku pozostałych szczytów. Było jednak trochę inaczej. Wyszedł mi niezły zygzak i kilkakrotnie musiałem, idąc generalnie z zachodu na wschód, wędrować w kierunku zachodnim!

Spośród 15 punktów pośrednich z grupy II wybrałem Orłową (813 m n.p.m.) i Soszów Wielki (884) w Beskidzie Śląskim, pozostałe "moje" punkty leżały już w Beskidzie Żywieckim (Kilkula - 1076, Krawców Wierch - 1064, Romanka - 1366, Babia Góra - 1725 i Hala Krupowa - ok. 1080). Pozostałe 8 punktów, wymienionych przeze mnie nieco wcześniej, musiałem, niestety, pominąć. Podobnie z punktami pośrednimi z trzeciej grupy górskiej - spośród 15 propozycji wybrałem Ćwilin (1060) i Modyń (1029) w Beskidzie Wyspowym, Kudłoń (1276) i Gorc (1228) w Gorcach oraz Radziejową (1262), Pustą Wielką (1061) i Dubne (904) w Beskidzie Sądeckim. Pominięte zostały zaś: Łysina (897), Kostrza (730), Kobyła (613), Sałasz (909), pienińska Wysoka (1050), Czerszla (871) oraz leżące już na Pogórzu Karpackim Bukowiec (503) i Wał (526).



Trasa mojego zachodniobeskidzkiego przejścia z września 1983 r. Żółte kółka to punkty wyjściowe i końcowe etapów: Ustroń, Jordanów i Tylicz, mniejsze zielone to punkty pośrednie na duży stopień Górskiej Odznaki Turystycznej

Teraz trzeba było to wszystko połączyć ze sobą - najpierw na mapie, a później w terenie. Plan ten zasadniczo udało mi się zrealizować - moja beskidzka wycieczka trwała od niedzieli 18 września do soboty 1 października 1983 r. Pewne odstępstwa od planu były; gdzieś tam nocleg, który był planowany, nie wypalił, coś tam "w trakcie" dostrzegane na horyzoncie zdawało się być ładniejsze, niż to, co miałem w rozpisce... skręcałem więc, zawracałem, zatrzymywałem się. I tak doszedłem tam, gdzie dojść miałem - do Tylicza. Dzisiaj, po przeszło trzydziestu latach, nawet nie pamiętam, co było wcześniej zaplanowane, co zaś stanowiło modyfikację trasy dokonaną podczas przejścia. W pamięci pozostał - zapewne z każdym rokiem coraz bardziej się zacierając - "produkt finalny". A ponadto kilkadziesiąt zdjęć i książeczka GOT z zapisaną trasą i z blisko czterdziestoma pieczątkami z istniejących do dziś, ale też z już nieistniejących, schronisk i różnej maści knajp.

Nie będę opisywał szczegółów przejścia, wrażeń z każdego spośród czternastu dni marszu. Zresztą wiele z nich całkowicie zatarło się w mojej pamięci. Trochę jednak wspomnień pozostało, niektóre nawet dość anegdotyczne.

A zatem trochę fotografii i strzępy wspomnień... I jeszcze trasa przepisana z mojej książeczki GOT (podkreślone są nazwy obowiązujących wtedy punktów pośrednich na duży stopień odznaki GOT).

18. 09. 1983 r. (niedziela): Ustroń-Polana - Orłowa (766) - dolina Dobki - Ustroń-Polana - Czantoria Wielka (995) - Przełęcz Beskidek (684) - Soszów Wielki (884) - Stożek (980) - Kyrkawica - Kiczory (989) - Istebna.

Na swoją wędrówkę musiałem wyjechać z domu w sobotni wieczór. Nie pamiętam już szczegółów podróży. Wiem tylko, że do Ustronia dotarłem w niedzielny poranek. Pierwsze zdjęcie - tuż przed budynkiem przystanku kolejowego "Ustroń-Polana"...



... i wyjście na szlak

W najbliższym sąsiedztwie Ustronia znajdują się aż dwa punkty pośrednie do dużej GOT - Soszów Wielki (866 m n.p.m.) na czerwonym szlaku granicznym, znajdujący sie między bardziej znanymi szczytami Czantorią Wielką (985) i Stożkiem (980), oraz leżąca naprzeciw, po drugiej stronie doliny Wisły, Orłowa (766), znajdująca się w grupie bardziej znanej Równicy (883). Najpierw wyruszyłem na Orłową. Z Ustronia-Polany wyruszyłem zielonym szlakiem w kierunku zachodnim i po godzinie, mimo że wchodziłem z dość ciężkim plecakiem, byłem na szczycie - pierwszym punkcie pośrednim do "mojej" odznaki. Do Ustronia-Polany wróciłem tą samą trasą - szlakiem zielonym. Gdzieś tam po drodze natknąłem się na salamandrę. Piszę o tym tylko dlatego, że to była... ostatnia salamandra widziana przeze mnie w polskich Karpatach. Na Ukrainie, w Rumunii, na Słowacji spotykałem to zwierzątko bardzo często. A u nas - jakieś trwające przeszło trzydzieści lat fatum.

Przekroczyłem węższą niż Pełcznica w Świebodzicach Wisłę i zacząłem wdrapywać się na Czantorię. Było rano, wyciąg był jeszcze nieczynny, a zatem nic mnie nie kusiło, aby ułatwić sobie wejście na szczyt (ale smażalnia frytek na górnej stacji wyciągu była czynna - wiem, bo zdobyłem tam pieczątkę do książeczki GOT - na tym obrazku po prawej stronie).



Doszedłem na szczyt Czantorii Wielkiej, skąd rozpocząłem wędrówkę wzdłuż granicy, wtedy jeszcze polsko-czechosłowackiej. A po godzinie - kolejny punkt pośredni do odznaki. Soszów Wielki z prywatnym (w czasach socjalizmu to była rzadkość) schroniskiem turystycznym. Oj, zaczęło się bardzo fajnie... W niespełna cztery godziny wyrobiłem prawie 30% normy, czyli zdobyłem dwa spośród potrzebnych mi siedmiu punktów pośrednich z grupy II.



A później wędrówka, z której niewiele już pamiętam. Cieślar (920) - Stożek Wielki (978; w schronisku oczywiście pieczątka) - Kiczory (989) i stąd zielonym szlakiem do Istebnej. Zbliżał się zmierzch, ale nic to. Przecież w Istebnej jest PTSM.



Problem w tym, że na ówczesnej mapie "Beskid Śląski i Żywiecki" Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych (skala 1:75 000), schronisko zaznaczone jest w złym miejscu. Łażę po Istebnej, szukam, rozglądam się, pytam przechodniów, których - zapada wszak mrok - jest coraz mniej. Nikt mi nie mówi, że to na Zaolziu, dobrych parę kilometrów od centrum wsi, przy zielonym szlaku na Pietraszonkę i Przysłop pod Baranią Górą.

Widzę jakiegoś starszego mężczyznę zrywającego w przydomowym sadzie śliwki. Jeszcze raz spróbuję zapytać. "Daj spokój chłopcze, zaraz ciemno przecież. Możesz przenocować u mnie". Skorzystałem z zaproszenia. Wieczorem długo rozmawialiśmy. Nie pamiętam już imienia gospodarza. Był emerytowanym górnikiem, chyba z Zabrza. Kupił w Istebnej dom, a może sam go wybudował - nie pamiętam. Mieszkał tu sam. Opowiadał o swoich dzieciach, już dorosłych. Ożywił się, gdy mu powiedziałem, że mieszkam koło Wałbrzycha ("Tam też są kopalnie"). Było też coś o Gierku i o stanie wojennym.

Rano w góry wyszedłem z plecakiem cięższym o kilogram śliwek.

We wrześniu 1983 r. nie dotarłem więc do istebiańskiego PTSM-u. Jakieś górskie przeznaczenie chyba jednak nade mną wisi? Wiele lat później, 29 sierpnia 2012 r., zszedłem do Istebnej-Zaolzia z Baraniej Góry. Schronisko było czynne. Jeszcze czynne... Byłem jedynym turystą śpiącym wtedy w budynku. Trochę porozmawiałem z kierowniczką obiektu. W pewnym momencie rzuciła, że być może jestem ostatnią osobą, która korzysta z noclegów w PTSM w Istebnej. "W przyszłym tygodniu kończymy działalność. Wraz z rozpoczęciem nowego roku szkolnego. Powiatowy Wydział Oświaty w Cieszynie już nas nie finansuje... To koniec...".

Nie zrobiłem wtedy żadnego zdjęcia wewnątrz zamykanego schroniska. Lampa błyskowa mi padła. Pech...., ale i szczęście, że zdążyłem odwiedzić "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe"



To zdanie: "najbardziej znane w świecie polskie Szkolne Schronisko Młodzieżowe", to nie żart. Jest ono naprawdę szeroko znane, przynajmniej wśród filatelistów zbierających motywy filatelistyczne w filatelistyce. W 1986 r. Poczta Polska wydała, z okazji 60-lecia Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych, oficjalną ilustrowaną kartkę pocztową (tzw. całostkę) z sylwetką schroniska w Istebnej. Walor ten jest poszukiwany przez wielu filatelistów zbierających motywy górskie: znaczki pocztowe, kasowniki okolicznościowe i właśnie całostki. O ile przedstawienia schronisk dość często spotyka się na znaczkach pocztowych, to na całostkach jest to prawdziwa rzadkość (tu uwaga - to nie jest widokówka!!!; widokówkę może wydać każdy, nawet prywatna osoba, zaś całostka to jest oficjalny druk pocztowy, podobnie jak znaczek, z wydrukowaną opłatą pocztową), stąd też takie zainteresowanie w filatelistycznym światku tym istebiańskim rarytasikiem.




19. 09. 1983 r. (poniedziałek): Istebna - Koniaków - Ochodzita (894) - Sołowy Wierch (848) - Zwardoń - Kilkula (1076) - Beskid (868) - Magura (1067) - Wielka Racza (1236).

Z Istebnej do Koniakowa, a w tej drugiej wiosce pod górujący nad nią szczyt Ochodzitej (894), dotarłem błyskawicznie. Niby asfalt, ale niemal w każdym oknie niemal każdego domu (a niemal każdy drewniany) najwymyślniejsze koronki. No tak, trafiłem do Koniakowa, stolicy polskiego koronkarstwa. I tak patrząc na ciekawą architekturę z równie ciekawym wystrojem...



...dotarłem pod Ochodzitę. Łapię szlak (żółty), którym bym dotarł w to miejsce, gdybym dzień wcześniej trafił jednak do istebiańskiego PTSM-u, i skręcam na południe. Ale nie..., szlak nie chce wejść na kulminację Ochodzitej, trawersuje dość nisko jej zachodnie skłony (i tak jest do dzisiaj). Pogoda ładna, opuszczam szlak i wchodzę na szczyt. Widoki, z każdym krokiem do góry coraz rozleglejsze... a na szczycie poza nimi coś, co w polskich górach nie powinno dziwić.

Kapliczka...

Ale jakaś inna, nietypowa. I ładniejsza od wszystkich innych, jakie do tamtego dnia w polskich Karpatach widziałem. Tak prosta, że urzekająca... Niezapomniana...



W minionym roku, w grudniu (2015 r.), po wielu latach ponownie trafiłem na szczyt Ochodzitej. Kapliczka była - a jakże. Tylko już taka jakaś inna...





Ręce opadają... Brak słów...

W miejsce czegoś uroczego i unikatowego wymurowano typową "ścianę do modłów". Przetrwa ona niechybnie wieki, ale w pamięci odwiedzających to miejsce raczej długo chyba nie zaistnieje. Stopi się w jedno z setkami innych jej podobnych. Ja wolę zaś pamiętać tę wzniesioną kilkadziesiąt lat temu skromną kamienną góralską kapliczkę. A niech będzie i "czarno-biała".

Za Ochodzitą złapałem szlak niebieski wiodący do Zwardonia. Przechodzi on przez Sołowy Wierch (848). Wtedy były z niego jakieś widoki, teraz trzeba trochę pokombinować, odejść nieco od szlaku, aby coś ładnego dostrzec. Na jednym z takich istniejących wówczas na samym szlaku miejsc widokowych zatrzymałem się. Krótki popas, jakieś picie, kanapki. Może po dwóch minutach po mnie dotarła w to miejsce grupa turystów. Gdzieś tak z dwanaście, może piętnaście osób. Niewidomych. Kilku opiekunów i przewodniczka górska, kobieta może czterdziestoletnia. Zatrzymali się, zdjęli plecaki - też wydobyli z nich jakieś kanapki, jakieś picie i słodycze. A przewodniczka zaczęła im opowiadać o górach. Mówiła o poszczególnych szczytach, drzewach na nich rosnących, o dolinach, stromości stoków, nawet o barwach gór - pierwszych kolorach jesieni, srebrze bukowej kory. Zamknąłem oczy, słuchałem jej i naprawdę widziałem te Beskidy. Odwoływała się do innych niż wzrok zmysłów swoich podopiecznych - "tam, skąd wieje wiatr jest taka góra, od strony słońca jeszcze inna..., właśnie ta, którą wcześniej widzieliście (!!!!), gdy opowiadałam Wam o niej podczas naszej poprzedniej przerwy". Słuchałem jej zafascynowany. I nie o jej wiedzę o górach tu chodzi, tej można się przecież wyuczyć. Podziwiałem jej więź z grupą, i... zazdrościłem! Od ponad roku też miałem uprawnienia przewodnickie (sudeckie wprawdzie, nie beskidzkie), ale miałem świadomość, że jest to poziom przewodnictwa dla mnie nieosiągalny. Jak długo jej słuchałem? Cztery, może pięć minut? Możliwe, że przez te pięć minut na Sołowym Wierchu czegoś się jednak nauczyłem.

Później szybko do Zwardonia. Chyba byłem jeszcze pod wrażeniem spotkanej grupy, gdyż przed Zwardoniem nie dostrzegłem betonowego schronu. Trzeba było przeszło trzydziestu lat i wycieczki w przeciwną stronę, aby nadrobić to niedopatrzenie. Takie to spore, a nie zauważyłem:



W Zwardoniu pieczątka w Domu Wycieczkowy PTTK, który to obiekt miał dość egzotyczną - nawet wtedy - patronkę:





Później przejście obok studenckiego schroniska "Skalanka", do którego nawet nie zajrzałem, gdyż spieszyłem się... na trzeci punkt pośredni do dużej odznaki GOT. Była to leżąca na granicy Kilkula. A zatem mam już trzy siódme! Szybko idzie... Wrażeń z tego szczytu nie pamiętam. Została tylko jej nazwa podkreślona w książeczce GOT. Stąd do Wielkiej Raczy pozostały już tylko niespełna dwie godziny wędrówki.

Do schroniska dotarłem przed zmrokiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem wtedy Małą Fatrę... Niestety, było już dość ciemno, niebo też było zamglone. Zero zdjęć i tylko jakieś majaki w pamięci...

Mała Fatra - wtedy, po stanie wojennym, góry praktycznie dla nas niedostępne. Władze socjalistycznej Czechosłowacji po prostu nie życzyły sobie obecności w tym kraju polskich turystów, szczególnie tzw. turystów indywidualnych. Na Małą Fatrę, i wiele innych karpackich i sudeckich pasm, można było sobie więc tylko popatrzeć. Na Małą Fatrę - najlepiej właśnie z Wielkiej Raczy. Paradoksem, a może raczej chichotem historii był fakt, że przewodniki po Małej Fatrze i mapy tych gór można było kupić w Polsce, przynajmniej w większych miastach. W nieistniejącej już na wrocławskim Rynku księgarni wydawnictw importowanych, kupiłem w 1982 i 1983 r. dwie takie oto pozycje:



Mogłem je w praktyce wykorzystać znacznie, ale to znacznie później. Kraju, w którym zostały one wydane, od pewnego czasu na mapie Europy już nie było.

20. 09. 1983 r. (wtorek): Wielka Racza (1236) - Przegibek (1000) - szlak czerwony - Rycerzowa (1207) - Soblówka - Glinka (wieś) - Krawców Wierch (1069).

Poranek. Pogoda constans, czyli lekka mgła, a zatem aparat wędruje do plecaka. Pamiątką z Wielkiej Raczy jest tylko schroniskowa pieczątka



A chwilę później wyjście w góry. Dzień z kilkoma schroniskami po drodze, bo i "Przegibek", bo i "Bacówka na Rycerzowej" i wreszcie cel tego dnia - "Bacówka PTTK na Krawcowym Wierchu".

Gdzieś tak na początku wędrówki zachwyciłem się bukiem, ogromnym bukiem... którego dni (miesiące?) były już jednak policzone. Przycięte konary, odczyszczone z poszycia miejsce obok, aby ciężki sprzęt łatwiej mógł podjechać. Widać, że już ktoś policzył na ile desek, na ile metrów sześciennych drewna, na ile metrów kwadratowych klepek parkietu, uda się tego olbrzyma zamienić... A było to drzewo zdrowe - żadnych hub, piękna srebrzysta kora. Chyba było - na swoje nieszczęście - za zdrowe? I za duże!



Schronisko na Przegibku - fotogeniczne. Nie byłem w nim nigdy później. Porównałem przed chwilą oglądaną wtedy bryłę obiektu z zamieszczonymi w sieci zdjęciami dzisiejszymi. Coś tam się zmieniło, ale... można rozpoznać, że ta moja fotografia to "Przegibek".



Pieczątka zapewne dzisiaj jest już inna?



Z bacówki PTTK na Rycerzowej, do której dotarłem chwilę później, zostały mi tylko dwie różne pieczątki w książeczce GOT. I żadnych wspomnień, wszystko się zamazało....



Pamiętam natomiast zejście z Rycerzowej do Glinki, wędrówkę przez wieś i podejście na Krawców Wierch. I to, co było później...

Zmrok mnie złapał jakieś 40 minut przed Krawcowym Wierchem. Nie spieszyłem się. Nie pamiętam, czy wyciągnąłem latarkę (taką ręczną - na płaską baterię, czołówek jeszcze wtedy nie używaliśmy), czy też została ona w plecaku. Ledwo przekroczyłem próg schroniska, natychmiast dostałem od gospodarza potężny opierdziel. Nie krzyczał głośno, ale swoje po uszach oberwałem. Powodem była błąkająca się gdzieś w okolicach schroniska niedźwiedzica z małym. Cóż mogłem powiedzieć, jak się zachować? Wysłuchałem do końca z każdą minutą coraz spokojniej wypowiadane rozważania o nieodpowiedzialności wędrującej po górach młodzieży i po zakończeniu tyrady obiecałem, że następnym razem będę uważał. Po chwili było już OK, natomiast nie było, niestety, mojego "następnego razu" na Krawcowym Wierchu. Trzeba sobie więc w tej chwili obiecać, że to się niedługo już zmieni...



21. 09. 1983 r. (środa): Krawców Wierch (1064) - Hruba Buczyna - Wilczy Groń - Trzy Kopce (1064) - Hala Rysianka - Romanka (1366) - Hala Rysianka - schr. "Rysianka" - schr. na Hali Lipowskiej - Hala Rysianka - Trzy Kopce (1064) - Hala Miziowa (schronisko) - Pilsko (1557) - Hala Miziowa (schr.).

Właściwie żadnych zapamiętanych wrażeń. Wiem, że było ładnie, wiem, że szło się i szło... Że były chwile na ciężko, ale i na lekko, gdy w schronisku "Rysianka" zostawiłem plecak i pobiegłem najpierw na Romankę (punkt pośredni, a zatem mam już pięć spośród siedmiu punktów grupy II), a później, po powrocie na "Rysiankę", jeszcze ponadplanowo do schroniska na pobliskiej Hali Lipowskiej.




Zrobiła się ładna pogoda. Było tak ładnie, że postanowiłem wreszcie z plecaka wyjąć drugi mój aparacik, czyli wykonane w bratnich socjalistycznych Niemczech Certo KN-35, w którym czekały na wypstrykanie ostatnie klatki slajdów. Inauguracja nastąpiła w okolicach schroniska "Rysianka"





Miałem sporo trudności, aby zorientować się, skąd dokładnie zrobiłem te zdjęcia. Na szczęście znalazłem wśród swoich fotografii znacznie późniejsze zrobione z łąki przy schronisku "Rysianka" ujęcie (z końca sierpnia 2012 r.), na którym podobny jest układ gór i grzbietów. Wszystko się więc po latach wyjaśniło.



Z Rysianki rozpocząłem marsz w stronę Pilska. Gdzieś tak z Trzech Kopców ujrzałem ten szczyt...



I tak dotarłem do uważanego wtedy za najbrzydsze w polskich Karpatach schroniska na Hali Miziowej.



Była to wówczas budowla tymczasowa - prowizorycznie wzniesione baraki, które przejęły funkcję schroniska na czas odbudowy spalonego w marcu 1953 r. obiektu. Ten wcześniejszy, strawiony ogniem budynek był powszechnie uznawany, dla odmiany, za jedno z najpiękniejszych schronisk w polskich górach. Kontrast między schroniskobarakiem, do którego wkroczyłem, a rozwieszonymi w holu fotografiami dawnego schroniska, był rzeczywiście ogromny.

Swoich zdjęć najstarszego schroniska na Hali Miziowej oraz tego tymczasowego nie mam. Podeprę się więc obrazkami znalezionymi w sieci:

http://slaskie.fotopolska...tml?f=4742-foto
http://slaskie.fotopolska...l?f=345497-foto

Schronisko w końcu odbudowano, ale prace budowlane rozpoczęto dopiero w 1994 r., zaś obiekt oddano do użytku całe pół wieku po pożarze - w 2003 r! Ale czy nowe schronisko na Hali Miziowej jest równie ładne jak jego pierwowzór? Śmiem wątpić... Spałem tam raz - w sierpniu 2007 r. - i jakoś uroku tej budowli nie doświadczyłem.



Przed zmierzchem poszedłem jeszcze na lekko na Pilsko. Nie pamiętam, czy odważyłem się wejść na leżący już po słowackiej stronie główny wierzchołek tego szczytu. Mam pewne podejrzenia, że jednak byłem na szczycie! W regulaminie GOT, który wtedy obowiązywał i z którym wędrowałem, przy Pilsku podano wysokość szczytu "ok. 1540" (czyli najwyższy "polski" punkt), natomiast ja do swojej książeczki wpisałem "Pilsko (1557)". Dzisiaj, w czasach Schengen, można już się z takich rozterek tylko śmiać (rozterek ówczesnych, ale i dzisiejszych, towarzyszących próbom rekonstrukcji własnego przejścia). Wtedy podczas podejmowania naszych turystycznych decyzji pojawiały się jednak zupełnie inne emocje i zupełnie inne "konteksty".

22. 09. 1983 r. (czwartek): Hala Miziowa (schr.) - Przeł. Glinne (809) - Weska (948) - Jaworzyna (1050) - Mędralowa (1170) - Przełęcz Jałowiecka - Schr. na Markowych Szczawinach - Mała Babia Góra (Cyl - 1517) - Markowe Szczawiny (schr.).

Dzień, w którym planowałem znaleźć się wieczorem u stóp Królowej Beskidów - Babiej Góry (albo nawet wejść na jej wierzchołek, gdybym się zorientował, że następnego dnia nastąpi jakiś pogodowy kataklizm), zaczął się ładnie. Akurat pogody nie pamiętam, ale zdjęcia raczej wyraźnie na to wskazują. Może tylko leciutka mgiełka, bo na żadne z czarno-białych i barwnych zdjęć nie można powiedzieć "żyleta" (to słowo już wtedy funkcjonowało!).

Babia Góra z Hali Miziowej...



Wiele lat później, w sierpniu 2007 r., pstryknąłem sobie z tego samego miejsca taką fotkę



Wędrowałem wzdłuż granicy - Babią górę miałem zatem najczęściej na wprost, ale też - wchodząc na Mędralową i później schodząc z niej - po prawej lub po lewej ręce.

Widok na Babią Górę z rejonu przełęczy Glinne



Czerwony szlak z Przełęczy Jałowieckiej na "Markowe Szczawiny" nie był wtedy jeszcze zamknięty. Dotarłem do schroniska dobrze po południu. Budynku nie fotografowałem, dziś tego żałuję. Wyglądało mniej więcej tak samo, jak w maju 2002 r., gdy kolejny raz zjawiłem się w tym miejscu. Później już "Markowych Szczawin" i Babiej Góry nie odwiedzałem.





Przed zmierzchem wyskoczyłem jeszcze "na lekko" ze schroniska na Małą Babią Górę (Cyl - 1517 m n.p.m.). Myślałem, że zobaczę jakiś ładny zachód Słońca, ale chyba nic nadzwyczajnego nie ujrzałem, gdyż zupełnie nic z tej wycieczki nie pamiętam. Gdyby nie zapis w książeczce GOT, mógłbym o tym wyjściu na Cyla całkowicie zapomnieć. Są takie wschody i są takie zachody Słońca, takie gry barw i świateł, które pamięta się latami, są też i takie, które najzwyczajniej znikają w niepamięci. Ten chyba był właśnie taki...



23. 09. 1983 r. (piątek): Markowe Szczawiny - "Perć Akademików" - Babia Góra (Diablak - 1725) - Przeł. Brona (1408) - Markowe Szczawiny - Przeł. Krowiarki (986) - Hala Śmietanowa (ok. 1280) - Polica (1369) - Schronisko na Hali Krupowej.

W nocy był przymrozek, rano - w miarę ładnie. Należało więc zrealizować postanowienie o wejściu na Diablaka - wierzchołek główny Babiej Góry. Wejście szlakiem żółtym - "Percią Akademików", zejście - szlakiem czerwonym przez Przełęcz Bronę. Trochę zdjęć wtedy porobiłem - i tych kolorowych, i tych czarno-białych















Po powrocie na Markowe Szczawiny wypiłem jakąś herbatę, zarzuciłem plecak i wyruszyłem Górnym Płajem na wschód - na przełęcz Krowiarki. Stamtąd przez Halę Śmietanową dotarłem do pasma Policy. Zwróciłem tam uwagę na kilka nietypowych znaków granicznych - niektórych tkwiących w ziemi "jak trzeba", innych obalonych, kilku jeszcze innych strzaskanych. Na jednej ściance słupka litera "D", na przeciwległej "S". Były to dość specyficzne pamiątki po istniejącej od jesieni 1939 r. do początków 1945 r. granicy między Generalnym Gubernatorstwem, stanowiącym część Niemiec (Rzeszy Niemieckiej) a Słowacją. Ówczesna linia graniczna w tym rejonie nie przebiegała zgodnie z granicą polsko-czechosłowacką z okresu międzywojennego. Za pomoc udzieloną Niemcom przez Słowację w kampanii wrześniowej 1939 r. (także i militarną - słowackie jednostki uczestniczyły w agresji na Polskę), Niemcy odwdzięczyli się Słowacji przyznając jej obszary górnej Orawy i górnego Spiszu. Po II wojnie światowej sytuacja powróciła do stanu poprzedniego. Tych kilkanaście słupków na Policy było świadectwem tego historycznego epizodu.





Nie wiem, ile spośród tych słupków jeszcze zachowało się w terenie. Wtedy było ich naprawdę całkiem sporo. Na tyle dużo... że ich nie liczyłem.

Podobny słowacko-niemiecki kamień graniczny z czasów II wojny światowej spotkałem wiele lat później, w maju 2002 r., na zejściu z Sokolicy na przełęcz Krowiarki. Akurat w tym miejscu nie dokonano korekty przebiegu granicy - drugowojenna granica niemiecko-słowacka powielała przebieg wcześniejszej granicy polsko-czechosłowackiej. Wymieniono tylko słupki.



Wędrówka przez pozbawioną miejsc widokowych Policę jakoś mi się nie dłużyła. Pomogły w tym nie tylko słupki graniczne. Myślałem też o katastrofie lotniczej na Policy, wówczas niezbyt jeszcze odległej w czasie (2 kwietnia 1969 r. na zboczach Policy rozbił się samolot pasażerski An-24, na którego pokładzie znajdowały się 53 osoby; nikt nie przeżył katastrofy), podczas której zginął m.in. wybitny polonista i językoznawca prof. Zenon Klemensiewicz, autor m.in. "Historii języka polskiego", z której to książki fragmenty, dotyczące języka starocerkiewnosłowiańskiego, musiałem dwa lata wcześniej wykuć na pamięć przed jednym z egzaminów na uczelni.

A poza tym dochodziłem już do schroniska na Hali Krupowej - ostatniego, siódmego punktu pośredniego na trasie II grupy górskiej. Byłem już mniej więcej na półmetku mojej wędrówki.

Z zalesionej Policy wyszedłem na Kucałową Halę i leżącą nieco na południe od niej polanę Sidzińskie Pasionki. Właśnie na tej ostatniej znajduje się "Schronisko na Hali Krupowej". O ile na Policy widoków nie było, to tu już nie mogłem narzekać - Tatry miałem na wyciągnięcie ręki...








24. 09. 1983 r. (sobota): Schr. na Hali Krupowej - Cupel (855) - Bystra - Jordanów (zakończenie grupy II, rozpoczęcie grupy III) - przystanek PKS pod Małym Luboniem - Luboń Wielki (1022).

Początek wędrówki w tym dniu był dość nietypowy. Pierwszy raz, od początku mojego przejścia, szedłem w towarzystwie. Może z dwie godziny wędrowałem razem z kilka lat ode mnie starszym chłopakiem. Pochodził chyba z Tychów, albo z Wodzisławia Śląskiego. Już nie pamiętam... Był górnikiem. Gdzieś koło Burdelowej Góry (cóż za piękna nazwa!) się rozstaliśmy. On chyba schodził na przystanek PKP do Osielca, ja zaś zmierzałem dalej szlakiem czerwonym na wschód - przez Bystrą do Jordanowa. Jeszcze przed Bystrą zaczęło lać... I to jak! W ciągu kilku chwil wszystko miałem mokre.

Z tym deszczem sprzed Jordanowa związane jest pewne wydarzenie, które zapamiętam do końca życia.

Zmoczony wchodzę do restauracji znajdującej się na jordanowskim Rynku. Wewnątrz pustki, cisza. Ale w holu w szatni ktoś jest. Kobieta patrzy na mnie, jak ściągam przemoczony plecak, jak rozpinam przemoczoną kurtkę i nagle rzuca:

- Kuuurwa, jeszcze jednego garbatego tu przywiało...

Skuliłem się, no cóż, chyba trochę błota do restauracyjnego holu wniosłem, jakaś tam kałuża, całkiem spora, w tej chwili pode mną powstaje, ale żeby takie powitanie!? Trochę szatniarkę w myślach usprawiedliwiam - jest sobota, więc pewnie wieczorem będą tu jakieś "dancingi" i bajzel po mnie będzie musiała chyba właśnie ona posprzątać. Ale z restauracji nie uciekam, kontynuuję ściąganie kurtki.

Pod kurtką miałem sweter, akurat mój przewodnicki (granatowy eskapeesowski) do którego przypięta była przewodnicka blacha. Kobieta w szatni spojrzała na mnie... i tym razem to ona się skuliła.

- Panie przewodniku, przepraszam, nie wiedziałam... Proszę nie brać pomidorowej, bo jest z wtorku. Dziewczyny dzisiaj zrobiły kapuśniak i krupnik.

Zbaraniałem, a następnie zacząłem się śmiać - w duchu oczywiście. Zrozumiałem, że już nie jestem dla szatniarki garbatym, uginającym się pod ciężarem plecaka, turystą, tylko przedstawicielem tej samej grupy co ona - osobą, która na tych turystach zarabia. W rozmowę się nie wdawałem, podziękowałem jedynie za "pomidorowe" ostrzeżenie. Którąś z tych polecanych sobotnich zup wziąłem, co było na drugie - nie pamiętam. Bardziej cieszyłem się tym, że za restauracyjnym oknem się wypogodziło, przestało wreszcie padać. A poza tym zakończyłem właśnie tu, w Jordanowie, przejście drugiej grupy górskiej.

Przede mną siedem i pół dnia wędrówki od Beskidu Wyspowego przez Gorce i Beskid Sądecki do Tylicza, czyli GOT-owska trzecia grupa górska (o tym, że zahaczę jeszcze o fragment polskiej części Gór Czerchowskich, tego sobie jeszcze wtedy nie uświadamiałem).

Początek wędrówki to dość nudne tuptanie asfaltem przez wschodnią część Jordanowa i sąsiednią Naprawę, do leżącego na "zakopiance" przystanku PKS pod Luboniem Małym. Ten odcinek był na tyle nudny, że najpierw - do Naprawy - śpiewałem sobie po cichu na okrągło "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego. Ten ośmiominutowy utwór z sześć-siedem razy "prześpiewałem". Później - już w Naprawie - myślałem zaś o nigdy nie przeczytanej do końca książce Jalu Kurka (tego od "Księgi Tatr" i "Księgi Tatr wtórej") "Grypa szaleje w Naprawie". Książki nie dokończyłem (do dzisiaj zresztą), ale do "zakopianki" wreszcie dotarłem.

Później już było fajnie. Na grzbiecie Małego Lubonia, mniej zalesionego niż dzisiaj, pojawiały się co jakiś czas niewielkie polanki, z których widać było cel dzisiejszego dnia - szczyt Lubonia Wielkiego. Zmrok pojawił się, gdy przechodziłem przez największą z tych polan - polanę Krzysie (określaną również jako polana Surówki).



W schronisku na Luboniu Wielkim pogadałem trochę z gospodarzami, młodym małżeństwem. Ich mała córeczka już spała. Kto był wtedy w tym schronisku to wie. Jedna sypialnia dla turystów pod mieszkaniem gospodarzy (a może nad? - nieistotne!). Obiecałem, że nie będę hałasował w nocy, warunków zresztą do jakiegoś większego mycia nie było. Następnego dnia planowałem spać w schronisku PTSM w Jurkowie i tam postanowiłem zrobić jakąś generalną przepierkę skisłych w deszczu ciuchów i porządną kąpiel.





Schronisko na Luboniu Wielkim w 1983 r., jednak nie podczas wrześniowej wędrówki, lecz nieco wcześniej - 2 lipca 1983 r.
Ostatnio zmieniony przez Cisy2 2016-10-09, 11:07, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2016-10-07, 22:39   

25. 09. 1983 r. (niedziela): Luboń Wielki (1022) - Przeł. Glisne (634) - Mszana Dolna - Czarny Dział (654) - Ćwilin (1060) - Jurków (PTSM spalony).

Dzień w deszczu. Jakieś niewielkie przerwy w opadach podczas podejścia Czarnym Działem na Ćwilin. Nadzieje na widoki z Ćwilina okazały się, oczywiście, płonne.

Na duchu podtrzymywała mnie jednak nadzieja na rychły kubek gorącej herbaty w schronisku w Jurkowie.

Dotarłem do wioski, idę do schroniska i staję jak wryty... Schroniska nie ma..., tzn. jest, ale jedynie pogorzelisko po nim. Ściany, spalone belki więźby dachowej, wszędzie pełno szkła. Na schroniskowym podwórku walają się resztki łóżek, popalone materace, sienniki i koce. I tylko jeden obiekt nienaruszony - rozbity w narożu podwórza duży wojskowy namiot, tzw. "beczka", w którym upchnięto wszystko to, co zdołano uratować z płonącego budynku. Całe łóżka, niepopalone materace, sienniki i koce. Wszystko mokre - nie od deszczu, ale od wody ze strażackich sikawek. I wszystko lekko już skisłe, ale jeszcze nie śmierdzące. Na pewno też nie suszone. Wietrzone zaś jedynie dzięki temu, że z jednej strony namiot nie był zamknięty.

Pojawił się ktoś, kto przedstawił się jako kierownik byłego już schroniska. Pożar wybuchł kilka dni wcześniej. Nikt na szczęście nie zginął, ale straty były ogromne.

Gospodarz pozwolił, abym zagnieździł się ("zagnieździł" - to adekwatne określenie!) gdzieś w namiocie z uratowanym sprzętem. Nie miałem wyboru, właśnie z nieba zaczęły spływać kolejne hektolitry wody.

Spod warstw skisłych materaców i koców wyciągnąłem jakieś najlepiej wyglądające łóżko. Kolejne minuty zeszły na poszukiwaniu najbardziej suchego i najmniej zatęchłego materaca, na którym odważyłbym się położyć mój śpiwór. Zapomniałem o planach zrobienia przepierki, o kąpieli i kolacji w schroniskowym ciepełku. Kolacja oczywiście była, ale identyczna z tymi, które jeszcze miesiąc wcześniej przygotowywałem w Paringu, na przeciwległym krańcu łuku Karpat. Pamiętam, że dość mocno kamuflowałem się z rozpalaniem radzieckiej maszynki benzynowej wewnątrz wypełnionej uratowanym dobytkiem "beczki". Gdyby to gospodarz zobaczył, to chyba związane z pożarem straty w ludziach zostałyby w kronikach Jurkowa odnotowane.

Rano kierownik się pojawił... i skasował 50 zł za nocleg w schronisku!!! Nie było to wiele, ale niesmak pozostał.

26. 09. 1983 r. (poniedziałek): Jurków - Mogielica (1170) - Przeł. między Cichoniem a Ostrą - Modyń (1029) - Zbludza - Kamienica - Szczawa.

Szybko zapomniałem o stracie zielonego 50-złotowego banknotu z generałem Świerczewskim "Walterem" na awersie. Wyszło słońce, zrobiło się ciepło. Mokre ciuchy przyczepiłem do plecaka i obwieszony jak choinka wszedłem na Mogielicę. Widoki były, niepotrzebna była żadna wieża widokowa.



Na szczycie znalazłem skrzynkę, a może raczej pudełko, z zeszytem wejść. Dziwne, ale więcej było wpisów ludzi zamieszkujących okolice Mogielicy, niż wpisów turystów. Częściej pojawiała się też we wpisach miejscowa nazwa szczytu - Kopa. Nazwa "Mogielica" występowała znacznie rzadziej. Gdzieś na pierwszych stronach zeszytu ktoś wpisał wiersz "Z naszej Kopy". Ładny, ale ja - głupi - nie przepisałem tekstu. Pozostało tylko wrażenie.

Później wędrówka w stronę przełęczy między Cichoniem a Ostrą, później odbicie na Modyń, skąd przez Zbludzę zszedłem do Kamienicy. Tam, w znajdującym się przy skrzyżowaniu szos na Szczawę, Zabrzeż i Zbludzę stylowym niewielkim barze zjadłem smażoną wątróbkę wieprzową (wątróbka - wieprzowa lub wołowa - to najczęściej pojawiające się w ówczesnej gastronomii danie; wątroba nie była wówczas na kartki, podobnie jak kaszanka, ozorki i cynaderki, więc dostęp właścicieli lokali gastronomicznych do tego gatunku mięsa-nie mięsa był łatwiejszy niż do "normalnego" mięsa). Po posiłku powędrowałem asfaltem w kierunku... północno-zachodnim - do Szczawy.

W Szczawie zaś skierowałem swe kroki do... hotelu. I zapłaciłem za nocleg dokładnie taką samą kwotę, jak za spanie w Jurkowie - 50 zł. A że nie dostałem rachunku za nocleg, to już dla mnie nie było istotne. W hotelu byłem jedynym gościem. Wszystkie wielodniowe zaległości pralniczo-kąpielowe zostały wyrównane.

27. 09. 1983 r. (wtorek): Szczawa - dolina Głębieńca - Nowa Polana (840) - Gorc (1228) - Nowa Polana (840) - Rzeki - Kudłoń (1276) - Przełęcz Borek (1009) - Turbacz (1310).

Bardzo fajny dzień. Pogodny i górsko mało wyczerpujący. Po dojściu na Nową Polanę ukryłem plecak gdzieś w krzakach i na lekko poszedłem na Gorc, stanowiący punkt pośredni do odznaki GOT. Wróciłem na Nową Polanę, aby stąd - już na ciężko - pójść przez Kudłoń (kolejny punkt pośredni do GOT-ki) na Turbacz.

Gorczański Park Narodowy istniał wówczas dopiero od dwóch lat (powstał w 1981 r.), a zatem Gorce "pachniały" jeszcze poprzednią, ciekawszą dla turystów epoką. Więcej bacówek i szałasów, niektóre jeszcze czynne. Najwięcej w rejonie Kudłonia.





Pamiętam jeszcze z tego dnia piękny las, pełen omszonych wiekowych świerków w rejonie Przełęczy Borek. Akurat w momencie, gdy tam się pojawiłem, na przełęcz zeszły mgły, przez co i tak już fantastyczne wrażenie zostało dodatkowo spotęgowane...

Dotarłem do kolosa na Turbaczu.



W schroniskowej recepcji przeżyłem kolejną zabawną sytuację. Zamówiłem nocleg i chcę zapłacić. Informuję młodą dziewczynę, że posiadam dokumenty uprawniające do zniżek w schronisku. Recepcjonistka prosi o okazanie legitymacji. Miałem ich kilka - członkowską PTTK-owską, przewodnicką, Przodownika GOT i Organizatora Turystyki (teraz już czegoś takiego nie ma, wtedy był to jednak dosyć poważny rodzaj uprawnień, na który przysługiwała pięćdziesięcioprocentowa zniżka w schroniskach PTTK). W portfelu miałem je w jednym miejscu, więc wyjąłem je wszystkie naraz. Dziewczyna patrzy na te kwity, nie wie co powiedzieć...

Po chwili wydusiła z siebie:

- Ależ my Panu nie możemy przecież zapłacić za nocleg w naszym schronisku!?

Powiedziałem że jasne, jak najbardziej, żeby przecież policzyła zniżkę tylko jeden raz. Że ja absolutnie nie chcę nikogo naciągnąć. Że w innych schroniskach itd., itp. ... W trakcie rozmowy dziewczyna wyszła gdzieś na chwilę - pewnie aby upewnić się, co ma też ze mną począć. Wróciła... i zaproponowała nocleg w pustym schroniskowym pokoju dwuosobowym, za który zapłacę (ze zniżką!) jak za łóżko w pokoju zbiorowym. Jasne, że przystałem na taką propozycję. W dodatku poczułem się kimś ważnym - mimo, że miałem wówczas raptem 22 lata. Śmieszne, ale wspomnienie fajne nawet po wielu, wielu latach.


28. 09. 1983 r. (środa): Turbacz (1310) - Kiczora (1284) - Przeł. Knurowska (846) - Lubań (1211) - Krościenko.

Długi "przelot" z Turbacza do Krościenka. Orientacyjnie mało skomplikowany, gdyż cały czas czerwonym Głównym Szlakiem Beskidzkim. Na Lubaniu szukałem śladów po spalonej pięć lat wcześniej bacówce PTTK. Stamtąd schodziłem do Krościenka. Była więc okazja, aby popatrzeć sobie na Pieniny. Trochę żałowałem, że trasa mojego przejścia omija to pasmo. Co się odwlecze - mówiłem sobie. Okazja na poznanie Pienin nadarzyła się dopiero cztery lata później, w czerwcu 1987 r.



Z tego dnia zapamiętałem, poza górami, tylko jeden obrazek: na zejściu z Marszałka (828), na jednej z widokowych polan, mijam się z chłopaczkiem może dziewięcio-, najwyżej dziesięcioletnim. W gumiakach, w ręku jakiś bat (pewnie gdzieś wśród drzew znajdowały się pilnowane przez niego krowy), a w ustach palący się papieros. Gnojek dziewięcioletni, uśmiech od ucha do ucha, w zębach faja. Normalka - dla niego. Dla mnie - przynajmniej wtedy - niekoniecznie...

W Krościenku drzwi stacji turystycznej PTTK zamknięte były na głucho. Gdy pukałem, otworzyły się sąsiednie drzwi i jakaś kobieta obwieściła mi, że stacja wprawdzie nieczynna, ale można przespać się u niej. Wchodzę do środka, a tu jakiś klon tej nieczynnej stacji. Również piętrowe łóżka, typowe drewniane stoły w części kuchennej, nawet udzielono mi zniżek. Nie domagałem się rachunku, to i go nie dostałem. "A po co wypisywać jakieś papiery?"...

29. 09. 1983 r. (czwartek): Krościenko - Dzwonkówka (984) - Prehyba (1175) - Radziejowa (1262) - Niemcowa (1026) - Piwniczna.

Idę i idę... Dużo lasu, ładnie... Jak to w tej części Beskidu Sądeckiego. Obiad zjadłem w schronisku na Prehybie



Chciałem wpaść też na herbatę do studenckiej chatki pod Niemcową. Była - o dziwo - zamknięta.

W Piwnicznej trochę czasu zużyłem na poszukiwaniu jakiegoś noclegu. Wszystkie adresy, które miałem wynotowane z map i przewodników, były nieaktualne. Nad Popradem spotkałem dwójkę turystów, dziewczynę i chłopaka, którzy mieli ten sam problem. Zaczęliśmy więc czegoś szukać wspólnie. Plusem było to, że błąkająca się po Piwnicznej trójka łatwiej wpadnie w oko komuś, kto chciałby parę groszy zarobić. Nam się udało. Z jakiejś budowanej właśnie willi, która przechodziła ostatni szlif budowlany, wyszedł człowiek i zaproponował nocleg. Za niewielką kwotę. Na pytanie o warunki zaprosił nas do środka. Wewnątrz było już wszystko wykończone - przedpokoje, łazienka i kibelek w kafelkach, na podłogach w pokojach i kuchni nowiutkie parkiety. W łazience gorąca woda, wanna i brodzik. To wtedy, w 1983 r., szokowało... siermiężny socjalizm stanu wojennego pozostał na ulicy. Dostaliśmy dwa osobne pokoje. Ale pogadaliśmy jeszcze dobrych kilka godzin. A cena? Z mojego portfela wyfrunął kolejny pięćdziesięciozłotowy generał Świerczewski.

30. 09. 1983 r. (piątek): Piwniczna - Łomnica Zdrój - Łabowska Hala (1061) - Runek (1082) - Pusta Wielka (1061) - Muszyna.

Dzień podobny do poprzedniego. Pamiętam dosyć ostre na ostatnim odcinku podejście niebieskim szlakiem pod Halę Łabowską. Gdy przed halą szlak się nieco wypłaszczył zatrzymałem się i pochyliłem, aby wyrównać oddech. Mogło to trwać z dziesięć-dwanaście sekund. Gdy podniosłem głowę, spojrzałem przed siebie. Na szlaku, może z 15 metrów ode mnie, stał nieruchomo potężny jeleń. Nie wiem, czy mnie widział. Po sekundzie-dwóch poruszył się i odszedł gdzieś na lewo od szlaku.



Oprócz schroniska na Łabowskiej odwiedziłem w tym dniu jeszcze Bacówkę PTTK nad Wierchomlą, uruchomioną niedługo przed moją wędrówką (w 1978 r.). Jakoś mi się w głowie ten obiekt wyraźniej nie zakotwiczył. Bardziej już nieodległy szczyt Pustej Wielkiej (1061), będący przedostatnim punktem pośrednim do mojej odznaki. Na szczyt ten wszedłem na lekko, zostawiając wcześniej plecak pod Jaworzynką, skąd schodziłem na ostatni już nocleg podczas mojej wędrówki - do Muszyny.

Do Muszyny schodziłem żółtym szlakiem - przez Szczawnik. Nie mogłem nie podejść do cerkwi pod wezwaniem św. Demetriusza z 1841 r. Była to pierwsza drewniana cerkiewka na trasie mojego przejścia.





W Muszynie znalazłem bardzo fajny nocleg. Na zewnątrz murowano-drewniana fasada z dużą i szeroką bramą wjazdową, wewnątrz dziedziniec otoczony z trzech stron piętrowym krużgankiem. Jakiś taki węgiersko-siedmiogrodzki klimat. Starsza pani, właścicielka, życzyła sobie za nocleg niespecjalnie wygórowaną kwotę - może 20, a może 25 złotych. Przepraszała za warunki, ale ma "już prawie 80 lat i nie chce inwestować w pensjonat". Wspominała o letnikach przybywających do niej jeszcze przed II wojną światową. Później z dwie godziny rozmawiałem z mającym około pięćdziesiąt lat artystą malarzem, który od lat spędzał całe miesiące - od wiosny do jesieni - w tym właśnie miejscu. Szukał natchnienia. Czy je w Muszynie znalazł, tego nie wiem. Sztalugi owszem w jego pokoju widziałem, ale charakterystycznego zapachu farb olejnych już nie poczułem. Może tworzył swoje dzieła w innych technikach? Ale i tak był dobry. Na jakieś nienajdroższe wino mnie naciągnął...

1. 10. 1983 r. (sobota): Muszyna - Dubne (904) - Powroźnik - dol. Muszynki - Tylicz (zakończenie grupy III) - Huzary (898) - Krynica.

I tak przyszedł ostatni dzień mojej beskidzkiej eskapady. Z Muszyny poszedłem na Dubne (904 m n.p.m.), które zarówno w ówczesnym regulaminie GOT, jak i na mapach turystycznych z tamtych czasów, traktowane były jako szczyt znajdujący się w południowo-wschodniej części Beskidu Sądeckiego. W późniejszych wydawnictwach trochę to się zmieniło. Ten fragment Beskidów zaczęto określać jako Góry Leluchowskie, które są częścią większej jednostki fizjograficznej - leżących głównie na Słowacji Gór Czerchowskich. Właściwie nie była to tak do końca geograficzna nowość - podobnie dzielili tę część Beskidów niektórzy geografowie jeszcze przed I wojną światową.

Na Dubne wchodziłem więc nie zawracając sobie głowy geograficznymi zawirowaniami nazewniczymi. Gdybym znał szczegóły tej dyskusji, może bym na lekko wyskoczył na leżący na niebieskim szlaku Kraczonik (934 m n.p.m.) - najwyższy szczyt Gór Leluchowskich i polskiej części Gór Czerchowskich. A tak, to postanowiłem wyżyć się krajoznawczo i zejść do Powroźnika, aby zobaczyć jedną z najpiękniejszych w naszych górach połemkowskich cerkwi, pod wezwaniem św. Jakuba Młodszego Apostoła. Jest to też jedna z najstarszych drewnianych świątyń w polskich Karpatach, wzniesiona w 1604-1606 r.



Przed cerkwią w Powroźniku przywitał mnie, a jakże, świątek



Potem już mogłem pozachwycać się świątynią. I tylko szkoda, że moje zdjęcia uroku tej budowli nie oddają...



Z Powroźnika do Tylicza szedłem asfaltem. Droga biegła wzdłuż doliny Muszynki. Przez około półtorej godziny niespiesznego marszu minęły mnie może trzy, może cztery samochody. Pamiętam, że było ich mało, gdyż w głowie pojawiło się pytanie, jakbym się czuł, gdybym teraz, zaledwie kilka kilometrów przed celem, skorzystał z podwiezienia autostopem. Czy odznaka, która za kilka kwadransów, właśnie w Tyliczu, miała zostać przeze mnie zdobyta, miała by taki sam smak? Teraz, za kilka dni i za kilkadziesiąt lat.

Tak głupio medytując dotarłem (pieszo, oczywiście) do maleńkiego Tylicza. Nie będę tu pisał o jakiejś wszechogarniającej mnie satysfakcji, albowiem... zachwyciłem się tylickim ryneczkiem. I to było w tamtej chwili najważniejsze. Prawie cały w trawie, stokrotki i przekwitłe przed trzema miesiącami mlecze... I tylko żal, że pasące się na jego środku dwie lub trzy krowy uciekły mi sprzed obiektywu! Podobne obrazki dziś można zobaczyć na rynkach dawnych kresowych miasteczek na Ukrainie, a czy jeszcze gdzieś w Polsce - tego nie jestem pewien!



Z tylickiego rynku tylko krok do rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem św. Apostołów Piotra i Pawła z 1612 r.



Nieco dalej znajduje się dawna cerkiew greckokatolicka pod wezwaniem Świętych Kosmy i Damiana z 1743 r., pełniąca obecnie funkcje kościoła pomocniczego - cmentarnego.





W Tyliczu ukończyłem zatem moje przejście na dużą brązową odznakę GOT. Ale wyjechać stąd w sobotnie popołudnie przecież nie sposób. Musiałem więc dotrzeć do najbliższej stacji kolejowej. Na szczęście nie była daleko. Do Krynicy to raptem kilka kilometrów. Tylko trochę za bardzo na zachód. A zatem jeszcze jeden, już ostatni, zygzak.

Z Tylicza poszedłem na szczyt Huzarów (898 m n.p.m.), aby stamtąd - już omijając Górę Parkową - zejść do Krynicy na dworzec kolejowy.

Z podejścia na Huzary wielokrotnie oglądałem się za siebie. Patrzyłem na Tylicz i na górki za miasteczkiem. Gdzieś tam na wschód od Tylicza widać było Lackową, wtedy mi jeszcze nieznaną. Nie wiedziałem wówczas, że długo jeszcze będę musiał czekać na pierwsze moje wejście na ten szczyt...



... całe 20 lat! Dopiero w maju 2003 r. poznałem tę część Beskidu Niskiego. A początek mojej wędrówki w maju 2003 r. zaczynał się prawie tak samo, jak kończyło się moje wrześniowe przejście w 1983 r. Wyruszyłem z Krynicy, by po godzinie móc spojrzeć na Tylicz, z trochę innego miejsca, bo ze zboczy szczytu Szalone (nieco na południe od Huzarów), ale przecież jakże znajomy był to widok!



Nie będę tu jednak rozpoczynał kolejnego wątku, dotyczącego mojej beskidzkiej wędrówki w 2003 r. Wracam do końcówki przejścia przez Beskidy Zachodnie we wrześniu 1983 r. Na Huzarach miałem, podobnie jak na Hali Łabowskiej, spotkanie niemal oko w oko z jeleniem. I on - szczęśliwie dla mnie - mnie zignorował. Coś dla niego, w te wrześniowo-październikowe dni, było zdecydowanie ważniejsze.

Krynica - perła polskich uzdrowisk - mnie nie zachwyciła. Jedno jedyne zdjęcie, w dodatku obiektu, który swoje wielkie dni miał już chyba dawno za sobą, to całe fotograficzne wspomnienie z Krynicy. Może myślami byłem już na Uczelni, może w Sudetach, a może w moich Świebodzicach, nie wiem... Z pewnością jednak wtedy, w ostatnim dniu studenckich wakacji, kołatało się w głowie pytanie, co będzie za rok? Czy może ta oglądana dwie godziny wcześniej Lackowa i nieznane mi "góry za nią", czy może coś jeszcze innego? Już odpowiadam - było coś innego!



Tak z ciekawości, wkrótce po moim przejściu policzyłem sobie - w oparciu o ówczesny Regulamin GOT - liczbę punktów "zrobionych" podczas wędrówki. W przypadku dużych odznak GOT liczba ta była nieistotna, ważna była liczba dni wycieczkowych i przejście przez wymagane punkty pośrednie. Moje liczenie punktów było więc po prostu wyłącznie "zaspokojeniem ciekawości". Wyszło mi tych punktów 512. Kilka dni temu, przygotowując ten tekst, sprawdziłem jeszcze raz tą trasę już nie w regulaminie GOT, lecz w kalkulatorze przejść na stronie www.mapa-turystyczna.pl. Wyszło mi tych punktów... więcej! I to nie o kilka, czy kilkanaście, lecz o ponad 60. W sumie 576 punktów (za trasę mierzącą 401 kilometrów długości i z sumą podejść sięgającą 17 500 metrów). Nie wiem, która liczba punktów jest bardziej wiarygodna. W mojej głowie tkwi bardziej ta niższa - 512. Jakoś przez ponad trzydzieści lat bardziej się z tą liczbą zżyłem.

I cóż - to byłoby na tyle!
Ostatnio zmieniony przez Cisy2 2016-10-08, 02:09, w całości zmieniany 2 razy  
 
 
laynn
[Usunięty]

Wysłany: 2016-10-07, 23:35   

Świetna relacja. Kiedyś podobną czytałem o przejściu GSB w mniej więcej tych czasach co Twoja relacja.
Cisy2 napisał/a:
I tylko szkoda, że moje zdjęcia uroku tej budowli nie oddają...

Zdjęcia właśnie są prześwietne.
Szczególnie te czarno-białe. Tej kapliczki z początku. Świetne zdjęcie z Mogielicy. To są zdjęcia, które oglądałem w książkach jako kilkulatek, więc ja Ci bardzo dziękuje za tą relację!
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2016-10-07, 23:55   

laynn, bardzo Ci dziękuję za Twoje życzliwe słowa, zwłaszcza za te dotyczące moich zdjęć. Zastanawiałem się, czy warto je skanować, czy nadal mieć je tylko w postaci papierowych odbitek. Po Twoich słowach myślę, że warto było się nimi podzielić.
 
 
Paula


Wiek: 40
Dołączył: 11 Lip 2013
Posty: 319
Skąd: Bielsko Biała
Wysłany: 2016-10-08, 00:53   

Cisy2 napisał/a:
Zastanawiałem się, czy warto je skanować, czy nadal mieć je tylko w postaci papierowych odbitek. Po Twoich słowach myślę, że warto było się nimi podzielić.


Cisy, nie ma się nad czym zastanawiać, przyłączam się do słów Laynna. Twoje czarno- białe fotki sprzed trzydziestu lat są po prostu urocze. Pieczątek z tamtych lat też nie pamiętam, bo jako dziecko zaczęłam je zbierać do swojej pierwszej książeczki PTTK dopiero po 1989 r. Cisy, ja w 1983 to się urodziłam i jak Ty po górach chodziłeś, to mi mama pieluchy zmieniała :D i bardzo bym chciała zobaczyć, co tam po tych swoich albumach chomikujesz, a widzę, że masz co pokazać!
Relacji jeszcze całej nie dokończyłam czytać, ale jutro (eee... już po 24, zatem - dziś wieczorem) tu wrócę :usmi
Ostatnio zmieniony przez Paula 2016-10-08, 00:55, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
sokół


Dołączył: 06 Lip 2013
Posty: 12258
Skąd: Bytom
Wysłany: 2016-10-08, 09:36   

Przeczytałem od deski do deski. Szkoda, że więcej zdjęć nie masz - no ale wiadomo, klisza się nie rozciąga.
Dziękuję, w okolicach Twojego przejścia ja na wpół świadomie zaczynałem przygodę z Beskidami.
Profil Facebook
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8313
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2016-10-08, 16:13   

Jak na tyle minionych lat to bardzo dużo pamiętasz do tej pory, łącznie ze szczegółami :) Relacja jak zwykle bomba, tym bardziej, że z terenów po których miało się okazję chodzić, więc i porównać :) Klimat zdjęć oddaje ich historyczność :)

Jaką wartość wówczas miało 50 złotych?

A kiedy ja widziałem ostatni raz salamandrę? Na pewno w pewien deszczowy dzień idąc na Luboń Wielki ale to tak ponad 6 lat temu. Czy potem to już sobie nie przypominam!
Ostatnio zmieniony przez Pudelek 2016-10-08, 16:14, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
trotyl


Wiek: 52
Dołączył: 06 Sty 2015
Posty: 1042
Skąd: Warka
Wysłany: 2016-10-08, 23:55   

Coś niesamowitego...Miałem wtedy 12 lat..Wyrażam pełen szacunek
_________________
A na ziemi pokój ludziom dobrej woli
 
 
Cisy2 

Wiek: 63
Dołączył: 21 Gru 2013
Posty: 735
Skąd: Świebodzice
Wysłany: 2016-10-09, 10:59   

Paulo, Sokole, Trotylu i Pudelku - dziękuję Wam wszystkim za miłe słowa!

Sokole, zdjęć mam więcej, problem w tym, że często nie wiem, co na nich jest przedstawione! Nie chciałbym zaś konfabulować. Postaram się "pookreślać lokacje" na podstawie miejsca negatywu na kliszy. Wywołane filmy na szczęście się zachowały. A może takie "zagadki" w obrębie tego wątku wstawię do któregoś z następnych postów. Może pomożecie? Wasza znajomość Beskidów jest znacznie większa od mojej. Z tych zdjęć, których nie włączyłem do relacji, najwięcej jest oczywiście Babiej Góry, ale jest jeszcze sporo innych.

Pudelku, ceny, a właściwie relacje cen, z lat Polski Ludowej mają się nijak do dzisiejszych cen, kształtowanych przez rynek. Coś z dzisiejszej perspektywy wydawać się może bajecznie tanie, coś zaś horrendalnie drogie. W sieci jest trochę stron zawierających ceny z 1983 r. (możliwe, że jest też ukryty w postaci pdf-a oficjalny Rocznik Statystyczny GUS; nie mam czasu teraz szukać!). Z tego co mam w tej chwili pod ręką, w zasięgu biurka i w mojej pamięci, to ceny istotne dla turysty kształtowały się mniej więcej tak:

- przeciętna mapa turystyczna Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych (sprawdzam wydania z lat 1982-84) - od 30 do 40 zł (np. mająca dużą powierzchnię mapa Bieszczadów - wyd. z 1983 r. - 35,00 zł)

- przewodniki turystyczne w miękkich okładkach wydawnictwa PTTK "Kraj" - np. "Polski Spisz" S. Figla, "Beskid Mały" A. Matuszczyka, "Beskid Średni" A. Matuszczyka (wszystko wydane w 1984 r.) - odpowiednio 65, 80 i 50 zł.

-przewodniki górskie w twardych płóciennych okładkach, np. "Sudety, t. III. Sudety Zachodnie" J. Czerwińskiego i K. Mazurskiego - wyd. Sport i Turystyka 1983 - 230,00 zł

- znaczek pocztowy na list - 6,00 zł

- znaczek pocztowy na kartkę - 5,00 zł

- bilet kolejowy - studencki - ze Świebodzic do Wrocławia (ta sama cena do Janowic Wielkich) - 58 km - albo 11,80, albo 12,80 zł (może znajdę gdzieś bilet, to się upewnię)

- ceny jedzenia, usług (w tym gastronomicznych, noclegowych itp.) tak szybko się wtedy zmieniały (rosły!), że nie mam odwagi pisać, ile co kosztowało akurat jesienią 1983 r. Wódka (pół litra) pewnie z 300-350 zł (cena dolara dochodziła wtedy do 600,00 zł, w momentach paniki do 700,00 zł). Gdy zaczynałem studiować (październik 1980 r.) chodził taki dowcip:

"- Dlaczego Ludwik Waryński z banknotu stuzłotowego jest taki smutny?
- Bo brakuje mu dwóch złotych na pół litra!"

Faktycznie, któraś z tych najpopularniejszych wtedy wódek była za 102 zł. Ale do 1983 r. wszystkie ceny, głównie właśnie alkoholu, poszły w górę.
Ostatnio zmieniony przez Cisy2 2016-10-09, 11:00, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6106
Skąd: Oława
Wysłany: 2016-10-09, 12:24   

Cytat:
Gdzieś tam po drodze natknąłem się na salamandrę. Piszę o tym tylko dlatego, że to była... ostatnia salamandra widziana przeze mnie w polskich Karpatach. Na Ukrainie, w Rumunii, na Słowacji spotykałem to zwierzątko bardzo często. A u nas - jakieś trwające przeszło trzydzieści lat fatum.


Naprawde? ja o ciagle spotykam salamandry, chyba po kilka na rok! ostatnie w tym roku w lutym w sztolni kolo Srebrenj Gory- chyba ze 3 sztuki!

Cytat:
Widzę jakiegoś starszego mężczyznę zrywającego w przydomowym sadzie śliwki. Jeszcze raz spróbuję zapytać. "Daj spokój chłopcze, zaraz ciemno przecież. Możesz przenocować u mnie". Skorzystałem z zaproszenia. Wieczorem długo rozmawialiśmy. Nie pamiętam już imienia gospodarza. Był emerytowanym górnikiem, chyba z Zabrza. Kupił w Istebnej dom, a może sam go wybudował - nie pamiętam. Mieszkał tu sam. Opowiadał o swoich dzieciach, już dorosłych. Ożywił się, gdy mu powiedziałem, że mieszkam koło Wałbrzycha ("Tam też są kopalnie"). Było też coś o Gierku i o stanie wojennym.


Jak to czasem fajnie musiec czegos poszukac i miec problem ze znalezieniem!

Cytat:
Ale jakaś inna, nietypowa. I ładniejsza od wszystkich innych, jakie do tamtego dnia w polskich Karpatach widziałem. Tak prosta, że urzekająca... Niezapomniana...


fajnie ze przetrwala chociaz na zdjeciu..

Cytat:
A przewodniczka zaczęła im opowiadać o górach. Mówiła o poszczególnych szczytach, drzewach na nich rosnących, o dolinach, stromości stoków, nawet o barwach gór - pierwszych kolorach jesieni, srebrze bukowej kory. Zamknąłem oczy, słuchałem jej i naprawdę widziałem te Beskidy. Odwoływała się do innych niż wzrok zmysłów swoich podopiecznych - "tam, skąd wieje wiatr jest taka góra, od strony słońca jeszcze inna..., właśnie ta, którą wcześniej widzieliście (!!!!), gdy opowiadałam Wam o niej podczas naszej poprzedniej przerwy". Słuchałem jej zafascynowany. I nie o jej wiedzę o górach tu chodzi, tej można się przecież wyuczyć. Podziwiałem jej więź z grupą, i... zazdrościłem!


Chyba malo jest takich ludzi. Jak iles razy chodzilam po gorach z grupami z kursow przewodnickiech to te cale panoramki byly czyms najnudniejszym na calej trasie. Widac zabraklo im wlasnie czegos takiego!

Cytat:
Była to wówczas budowla tymczasowa - prowizorycznie wzniesione baraki, które przejęły funkcję schroniska na czas odbudowy spalonego w marcu 1953 r. obiektu.


Na taka Miziowa to bym sie wybrala!

Cytat:
Dzisiaj, w czasach Schengen, można już się z takich rozterek tylko śmiać (rozterek ówczesnych, ale i dzisiejszych, towarzyszących próbom rekonstrukcji własnego przejścia). Wtedy podczas podejmowania naszych turystycznych decyzji pojawiały się jednak zupełnie inne emocje i zupełnie inne "konteksty".


Na wschodniej i polnocnej granicy rozterki sa wciaz takie same! :lol

Cytat:
śpiewałem sobie po cichu na okrągło "Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego" Jacka Kaczmarskiego.


Ja nie moge! znasz tego calego tasiemca na pamiec? :o-o bardzo lubie ta piosenke!

Bardzo tez lubie isc i spiewac! Ostatnio tak szlismy polami na Wzgorzach Strzelinskich- i chyba przez godzine spiewalismy! Nie zorientowalismy sie ze 50 metrow za nami jechal miejscowy rowerem- mina bezcenna! :lol

Cytat:
Spod warstw skisłych materaców i koców wyciągnąłem jakieś najlepiej wyglądające łóżko. Kolejne minuty zeszły na poszukiwaniu najbardziej suchego i najmniej zatęchłego materaca, na którym odważyłbym się położyć mój śpiwór. Zapomniałem o planach zrobienia przepierki, o kąpieli i kolacji w schroniskowym ciepełku. Kolacja oczywiście była, ale identyczna z tymi, które jeszcze miesiąc wcześniej przygotowywałem w Paringu, na przeciwległym krańcu łuku Karpat. Pamiętam, że dość mocno kamuflowałem się z rozpalaniem radzieckiej maszynki benzynowej wewnątrz wypełnionej uratowanym dobytkiem "beczki". Gdyby to gospodarz zobaczył, to chyba związane z pożarem straty w ludziach zostałyby w kronikach Jurkowa odnotowane


Szkoda ze nie masz zdjecia z tego miejsca!

Cytat:

Rano kierownik się pojawił... i skasował 50 zł za nocleg w schronisku!!! Nie było to wiele, ale niesmak pozostał.


Sa takie momenty gdzie zaplacona suma i czyjs niby zarobek jest zupelnie nieadekwatne do niesamku ktory po sobie zostawia.. Tak bylo i w tym roku na jednym z naszych noclegow, spalismy kilka dni, placilismy za noclegi i zarcie a na koniec doliczono nam 5 zl za rozbity przypadkiem kieliszek...

Cytat:
Tam, w znajdującym się przy skrzyżowaniu szos na Szczawę, Zabrzeż i Zbludzę stylowym niewielkim barze zjadłem smażoną wątróbkę wieprzową (wątróbka - wieprzowa lub wołowa - to najczęściej pojawiające się w ówczesnej gastronomii danie; wątroba nie była wówczas na kartki, podobnie jak kaszanka, ozorki i cynaderki, więc dostęp właścicieli lokali gastronomicznych do tego gatunku mięsa-nie mięsa był łatwiejszy niż do "normalnego" mięsa)


Jako male dziecko czesto jezdzilam z rodzicami do Swierklanca- byla tam knajpa w ktorej zawsze jedlismy ozorki w sosie chrzanowych- ale to byl przysmak! uwielbialam ozorki!

Cytat:
A że nie dostałem rachunku za nocleg, to już dla mnie nie było istotne


a po co komu rachunek? ty zadowolony ze miales wygodne spanko, ktos zadowolony ze zarobil. Po kiego diabla zbedna papierologia! ja zawsze bardzo lubie to pytanie w hotelikach (wlaszcza na wschodzie) - z rachunkiem czy bez? :lol

ano wlasnie!

Cytat:
"A po co wypisywać jakieś papiery?"...



Cytat:

Gorczański Park Narodowy istniał wówczas dopiero od dwóch lat (powstał w 1981 r.), a zatem Gorce "pachniały" jeszcze poprzednią, ciekawszą dla turystów epoką. Więcej bacówek i szałasów, niektóre jeszcze czynne


ciekawe co wtedy sie dzialo w Metysowce?

Cytat:
I tylko szkoda, że moje zdjęcia uroku tej budowli nie oddają...


pewnie ze oddaja!

Cytat:
albowiem... zachwyciłem się tylickim ryneczkiem. I to było w tamtej chwili najważniejsze. Prawie cały w trawie, stokrotki i przekwitłe przed trzema miesiącami mlecze... I tylko żal, że pasące się na jego środku dwie lub trzy krowy uciekły mi sprzed obiektywu! Podobne obrazki dziś można zobaczyć na rynkach dawnych kresowych miasteczek na Ukrainie, a czy jeszcze gdzieś w Polsce - tego nie jestem pewien!


Trawiasty ryneczek... kurcze, nie kojarze zbytnio nigdzie takiego... Cos odrobinke podobnego widzialam chyba pare lat temu w Trzcielu w Lubuskiem, musze poszukac zdjecia...

Cytat:
Ale wyjechać stąd w sobotnie popołudnie przecież nie sposób.


Sa rzeczy kore na przestrzeni lat nie ulegly zmianie... :DD

Cytat:
Nie będę tu jednak rozpoczynał kolejnego wątku, dotyczącego mojej beskidzkiej wędrówki w 2003


mam nadzieje ze bedzie to kolejna relacja! a bardzo jestem nia zainteresowana jako ze w tym samym roku bylam po raz pierwszy w Beskidzie Niskim!

Cytat:
Już odpowiadam - było coś innego!


co?
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2016-10-09, 12:26, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6106
Skąd: Oława
Wysłany: 2016-10-09, 12:28   

Cytat:
Wódka (pół litra) pewnie z 300-350 zł


to wodka byla 7 razy drozsza niz nocleg w schronisko/hotelu???? :o-o alez ludzie musieli wtedy pędzic! :lol mapy i przewodnki tez dosyc drogie w porownaniu do tanich noclegow i wrecz darmowych przejazdow kolejowych!

Fajne czasy do wloczenia sie po Polsce tzn dla wedrownych abstynentow :P
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2016-10-09, 12:32, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8313
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2016-10-09, 13:19   

Cisy2 napisał/a:
Pudelku, ceny, a właściwie relacje cen, z lat Polski Ludowej mają się nijak do dzisiejszych cen, kształtowanych przez rynek. Coś z dzisiejszej perspektywy wydawać się może bajecznie tanie, coś zaś horrendalnie drogie. W sieci jest trochę stron zawierających ceny z 1983 r. (możliwe, że jest też ukryty w postaci pdf-a oficjalny Rocznik Statystyczny GUS; nie mam czasu teraz szukać!). Z tego co mam w tej chwili pod ręką, w zasięgu biurka i w mojej pamięci, to ceny istotne dla turysty kształtowały się mniej więcej tak:

czytałem jakiś czas temu zestawienie cen bodajże z połowy lat 70-tych i obecnych, gdyż oficjalna średnia pensja wynosiła tyle samo złotych. Prawie wszystko poza nielicznymi cenami (np. bilety komunikacji) było droższe, czasem ogromnie droższe, poczytanając od jedzenia na dobrach AGD kończąc (zapamiętałem, że np. telewizor kosztował około 10 tysięcy złotych, a najtańszy samochód około 100 tysięcy). Obalało więc to popularną w niektórych środowiska teorię, że w PRL-u było taniej ;) Dlatego fajnie, że podałeś przykłady cen na konkretnych produktach :)

Cytat:
Na taka Miziowa to bym sie wybrala!

barak ten częściowo nadal stoi, chyba grilla tam robią :lol
Ostatnio zmieniony przez Pudelek 2016-10-09, 13:19, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
buba 


Dołączyła: 09 Lip 2013
Posty: 6106
Skąd: Oława
Wysłany: 2016-10-09, 13:29   

Pudelek napisał/a:
poczytanając od jedzenia


Ale jedzenie takie powiedzmy niewyszukane typu chleb, ser, ziemniaki, cebula, owoce krajowe, mąka tez bylo drozsze niz teraz? bo moi rodzice zawsze podkreslali ze to bylo prawie darmo.. Artykuly tzw "trwalego uzytku" wiadomo ze byly drozsze, ale nic dziwnego skoro potem dzialaly 40 lat.. Mysle ze lodowka firmy Donbas ktora jest u moich rodzicow od kiedy pamietam i zapewne byla mega droga- jakby jej cene przeliczyc na kazdy rok dzialania- to tak zle by nie wyszlo w stosunku do obecnych wytworow techniki ktore co pare lat padaja jak muchy...

Ale cena wodki mnie zabila! :lol Nic dziwnego ze niektorzy mowia ze byly to ciezkie czasy! :lol
_________________
"ujrzałam kiedyś o świcie dwie drogi, wybrałam ta mniej uczęszczaną. Cała reszta jest wynikiem tego, że ją wybrałam"

na wiecznych wagarach od życia..
Ostatnio zmieniony przez buba 2016-10-09, 13:30, w całości zmieniany 3 razy  
 
 
Pudelek


Dołączył: 08 Lip 2013
Posty: 8313
Skąd: Oberschlesien
Wysłany: 2016-10-09, 13:55   

O, znalazłem dane dla 1970 roku, wtedy średnia krajowa pensja była podobna jak dziś - 2235 zł.
http://finanse.wp.pl/gid,...l?ticaid=117dfd

I przykładowe ceny:
- chleb - 4 zł, ale większy niż dziś,
- schab - 66 zł za kg,
- kiełbasa myśliwska - 125 zł za kg,
- jajko - 2,7 zł za sztukę,
- margaryna - 34 zł za kg,
- mleko - 3,3 za litr,
- cukier - 2,7 za kg (generalnie ciut tańszy)
- wódka - 55 złotych za pół litra,
- czekolada - 19 zł za 100 gram,
- mydło - 3,20 zł,
- benzyna - 6,50 :!
- telewizor - 7800 zł,

Znalazłem też dane na 1977, tu najlepiej napisać ile można było kupić za przeciętną pensję kiedyś, a ile w 2001 (bo na tamtem rok jest porównywarka):
- kartofle kg - 3,7, za przeciętną pensję można było kupić około 1200 kg, a w 2001 prawie 2000 kg,
- cebula - 450 kg w 1977 i prawie tysiąc w 2001,
- mąka - 650 kg w 1977 do 840 w 2001 roku...

http://c355.republika.pl/ceny.htm

Wynika z tego zestawienia, że pod koniec lat 70. tańszy niż dziś był chleb, mleko, czynsze, opłaty (energie, gaz itp. - to nie dziwi, by dotowało je państwo) i... to wszystko. Tyle, że to są dane dla 2001 roku, przez 15 lat pensje wzrosły, więc te wskaźniki będą prawdopodobnie jeszcze bardziej na niekorzyść PRL-u. No i trzeba pamiętać o dostępności tych towarów, przecież pieniądze to nie wszystko było ;)
 
 
ceper 


Dołączył: 02 Sty 2014
Posty: 8598
Wysłany: 2016-10-09, 14:15   

Pudelek napisał/a:
O, znalazłem dane dla 1970 roku, wtedy średnia krajowa pensja była podobna jak dziś - 2235 zł.
Tyle zasiłku biorą miesięcznie miejscowi lub górnicy, którzy zechcieliby siedzieć w domu i nie chodzić na bidę. Masz nieaktualne dane, może zacytować słowa Bieńkowskiej... ;)
Edit: link do wypowiedzi
Pudelek napisał/a:
najtańszy samochód około 100 tysięcy
Dziś podobnie, pomijam pojazdy dla ludu...
buba napisał/a:
Ale cena wodki mnie zabila!
To miało na celu zmniejszyć ilość miejscowych. ;)
Pudelek napisał/a:
No i trzeba pamiętać o dostępności tych towarów, przecież pieniądze to nie wszystko było
Mieliśmy jedną lodówkę (duża rodzina) i wystarczyło. Dziś średnio przypada lodówka na osobę, plus dodatkowa w garażu. ;)
Ostatnio zmieniony przez ceper 2016-10-09, 14:20, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Copyright © 2013 by Góry bez granic | All rights reserved | Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group